Étienne Gilson

...

Li­tur­gie ma­so­we

  Na sztu­kę stwo­rzo­ną przez pi­ęk­no skła­da­ją się oso­bi­ste dzie­ła prze­zna­czo­ne dla ta­kich ro­dza­jów wra­żli­wo­ści, ja­kie są bli­skie wra­żli­wo­ści ich twór­ców. We wszyst­kich po­rząd­kach wi­dzie­li­śmy dzie­ła sztu­ki pod­stęp­nie za­własz­czo­ne przez me­cha­nicz­ne siły, wład­ne w nie­sko­ńczo­no­ść po­wie­lać wi­ze­run­ki i w tej for­mie dro­gą po­śred­nią od­da­wać je do dys­po­zy­cji mas. W dzie­dzi­nie sztuk pla­stycz­nych, mu­zy­ki, a w pew­nym sen­sie na­wet li­te­ra­tu­ry pi­ęk­nej zja­wi­sko to na­su­wa pro­ble­my, któ­re być może nie nio­są za­do­wa­la­jące­go roz­wi­ąza­nia, ale któ­rych re­flek­sja fi­lo­zo­ficz­na nie może po­mi­jać. Mo­żna do nich do­dać pro­blem, jaki daw­nym re­li­giom na­su­wa­ją wspó­łcze­sne for­my li­tur­gii. Omó­wię to za­gad­nie­nie z punk­tu wi­dze­nia tego kul­tu re­li­gij­ne­go, któ­ry znam naj­le­piej – kul­tu Apo­stol­skie­go i Rzym­skie­go Ko­ścio­ła Ka­to­lic­kie­go – ale wy­star­czy otwo­rzyć ja­kiś za­gra­nicz­ny ty­go­dnik, by stwier­dzić, że nie­ka­to­lic­kie Ko­ścio­ły chrze­ści­ja­ńskie zma­ga­ją się z tym sa­mym pro­ble­mem. Czy jest do uwie­rze­nia, że w XX wie­ku kult chrze­ści­ja­ński za­cho­wu­je for­my, ja­kie miał w cza­sach świ­ęte­go Pa­wła? Tym trud­niej w to uwie­rzyć, że wszyst­ko się sprzy­si­ęga, by w przy­pad­ku kul­tu ka­to­lic­kie­go szcze­gól­nie utrud­nić roz­wi­ąza­nie tego pro­ble­mu. Do tej pory za­sta­na­wia­li­śmy się nad tym, co dzie­je się ze sztu­ką two­rzo­ną przez pi­ęk­no, kie­dy ma­so­we środ­ki in­for­ma­cji za­własz­cza­ją jej wy­two­ry, żeby za­spo­ko­ić po­trze­by no­wych spo­łe­cze­ństw ma­so­wych. Li­tur­gia, po­le­ga­jąca na obrzędach i mo­dli­twach uło­żo­nych we­dług pew­ne­go po­rząd­ku, jest sztu­ką re­li­gij­ną par excel­len­ce. A nie ma ta­kiej ga­łęzi sztu­ki, z któ­rej li­tur­gia nie mo­gła­by czer­pać: ar­chi­tek­tu­ra, ma­lar­stwo, mu­zy­ka, li­te­ra­tu­ra, te­atr, a na­wet ta­niec, wszyst­ko zo­sta­je zmo­bi­li­zo­wa­ne lub daje się zmo­bi­li­zo­wać do ce­lów kul­tu re­li­gij­ne­go. Jed­no spoj­rze­nie na ten bez­mier­ny ob­szar mo­żli­wych ba­dań po­zwo­li zy­skać pew­no­ść – co jest na­szym je­dy­nym ce­lem – że pew­ne zja­wi­ska, któ­re w in­nym ra­zie nie mia­ły­by sen­su, sta­ją się zro­zu­mia­łe w ogól­nych ra­mach kon­flik­tu, któ­ry dzie­łom du­cha każe się zma­gać z tech­ni­ka­mi ma­so­wy­mi, prze­zna­czo­nym dzi­siaj do roz­po­wszech­nia­nia tych dzieł. Je­śli ist­nie­ją dzi­siaj spo­łecz­no­ści ma­so­we lub po­wo­ła­ne do by­cia ma­so­wy­mi, to jed­ną z nich jest Ko­ściół ka­to­lic­ki. Przy­po­mnij­my so­bie ja­sną de­fi­ni­cję, jaką za­pro­po­no­wał Edward Shills: „Nowe spo­łe­cze­ństwo jest spo­łe­cze­ństwem ma­so­wym wła­śnie w tym zna­cze­niu, że masa lud­no­ści zo­sta­ła włączo­na w spo­łe­cze­ństwo”. Rze­czy­wi­ste spo­łe­cze­ństwo, w któ­rym lud­no­ść jest ca­łko­wi­cie włączo­na into, we­wnątrz, w jego masę, praw­do­po­dob­nie nie ist­nie­je. Roz­ró­żnie­nie mi­ędzy alien i ci­ti­zen prak­tycz­nie jest uni­wer­sal­ne; w Ro­sji na­le­ży się do Par­tii lub nie, w Sta­nach Zjed­no­czo­nych jest się bia­łym lub „ko­lo­ro­wym”, w Bra­zy­lii le­piej nie być Por­tu­gal­czy­kiem czy w Ko­lum­bii Hisz­pa­nem; we wszyst­kich kra­jach świa­ta le­piej być bo­ga­tym niż bied­nym i za­rząd­cą niż pod­da­nym za­rządza­niu. W ten spo­sób nie­zli­czo­ne stra­ty­fi­ka­cje, ró­żnej zresz­tą na­tu­ry, do naj­bar­dziej ega­li­tar­nych i w za­my­śle wspól­no­to­wych spo­łe­cze­ństw wpro­wa­dza­ją rze­czy­wi­ste zró­żni­co­wa­nia. Ko­ściół ka­to­lic­ki nie jest wy­jąt­kiem od re­gu­ły. Le­piej w nim być du­chow­nym niż świec­kim, a na­wet niż zwy­kłym mni­chem, ja­ki­mi byli nie­gdyś świ­ęty Be­ne­dykt i świ­ęty Fran­ci­szek z Asy­żu. Ko­rzyst­niej w nim być bi­sku­pem czy ar­cy­bi­sku­pem, je­śli to mo­żli­we, niż kimś o tak nie­pew­nym sta­tu­sie jak pra­łat do­mo­wy Jego Świ­ąto­bli­wo­ści. Kar­dy­nał, do­stoj­nik będący skrzy­żo­wa­niem za­kon­ni­ka z po­li­ty­kiem, jest ka­to­li­kiem zde­cy­do­wa­nie le­piej wi­dzącym niż inni, zaś pa­pież, oto­czo­ny swym dwo­rem i za­sia­da­jący na szczy­cie swej ogrom­nie roz­le­głej ro­dzi­ny du­cho­wej w sa­mot­no­ści, jaką mu stwa­rza jego wiel­ko­ść, oczy­wi­ście jest da­le­ki od tego, by od­po­wia­dać po­jęciu oby­wa­te­la spo­łe­cze­ństwa ma­so­we­go. Po­nie­waż Ko­ściół, któ­re­mu prze­wo­dzi, jest spo­łecz­no­ścią ziem­ską, do­cze­sną, ludz­ką i ob­ci­ążo­ną ma­te­rial­ny­mi rosz­cze­nia­mi, pa­pież nie jest włączo­ny w (into) jego masę. Prze­dziw­ne sza­ty, w ja­kie stro­ją się wy­so­cy do­stoj­ni­cy ko­ściel­ni, wszel­kie­go ro­dza­ju or­sza­ki, prze­mar­sze i wi­do­wi­ska wraz z wła­ści­wy­mi im ozdo­ba­mi i sprzęta­mi nie po­zwa­la­ją pro­ste­mu wier­ne­mu wy­obra­żać so­bie, że na­le­ży on do spo­łecz­no­ści, w któ­rą wszy­scy są włącze­ni w tym sa­mym zna­cze­niu i w tym sa­mym stop­niu co on. A prze­cież cała ta in­sce­ni­za­cja, cała ta ko­ściel­na pom­pa jest tyl­ko w cza­sie i w prze­strze­ni ze­wnętrz­nym ucie­le­śnie­niem au­ten­tycz­nie du­cho­wej spo­łecz­no­ści re­li­gij­nej, Ko­ścio­ła Chry­stu­so­we­go, o któ­rym śmia­ło mo­żna po­wie­dzieć, że wraz z Ko­ścio­łem Abra­ha­ma, któ­re­go mi­sję pod­jął i prze­jął, jest do­sko­na­łym ty­pem spo­łecz­no­ści ma­so­wej, do któ­rej wszy­scy jej człon­ko­wie przy­na­le­żą w tym sa­mym zna­cze­niu i w tym sa­mym stop­niu, wy­po­sa­że­ni w te same środ­ki i prze­zna­cze­ni do tego sa­me­go celu nad­przy­ro­dzo­ne­go, sko­ro praw­dzi­wą gło­wą tej spo­łecz­no­ści jest sam Bóg, wo­bec któ­re­go wszy­scy lu­dzie są rów­ni. Od chwi­li po­wsta­nia Ko­ściół chciał być tym, co dzi­siaj nosi mia­no spo­łe­cze­ństwa ma­so­we­go, do któ­re­go ka­żdy chrze­ści­ja­nin na­le­ża­ło­by z tego sa­me­go ty­tu­łu co po­zo­sta­li, cie­sząc się tak jak oni wszyst­ki­mi przy­wi­le­ja­mi wy­ni­ka­jący­mi z przy­mio­tu człon­ko­stwa tyl­ko dla­te­go, że są włącze­ni do gru­py przez chrzest i wia­rę w Je­zu­sa Chry­stu­sa. W tym zna­cze­niu praw­dą jest, że pa­pież nie jest włączo­ny w masę Ko­ścio­ła ani bar­dziej, ani mniej niż naj­pro­st­si spo­śród wier­nych albo ludy pier­wot­ne, któ­rych apo­stol­ska pra­ca mi­sjo­na­rza do­pro­wa­dza do god­no­ści czło­wie­ka i za­ra­zem chrze­ści­ja­ni­na. Po­dej­mo­wa­ne obec­nie wy­si­łki eku­me­ni­zmu mają spra­wić przede wszyst­kim, by ta po­ten­cjal­nie uni­wer­sal­na i ma­so­wa spo­łecz­no­ść sta­ła się taką rów­nież ak­tu­al­nie i w rze­czy­wi­sto­ści. Tak jak ka­żda tego ro­dza­ju spo­łecz­no­ść, Ko­ściół po­trze­bu­je środ­ków ma­so­wych, by za­pew­nić so­bie ob­jęcie mas i do­sko­na­łą ich in­te­gra­cję, któ­ra sama w so­bie jest jego ce­lem. Za­sad­ni­cza jego dzia­łal­no­ść ma cha­rak­ter mi­syj­ny, a głów­nym środ­kiem „roz­krze­wia­nia wia­ry” jest dlań gło­sze­nie. Je­zus Chry­stus na­ło­żył je na swo­ich apo­sto­łów, a przez nich na wszyst­kich chrze­ści­jan przy­szło­ści, jako ich pod­sta­wo­wy obo­wi­ązek: „Idźcie więc i na­uczaj­cie wszyst­kie na­ro­dy, udzie­la­jąc im chrztu w imię Ojca i Syna, i Du­cha Świ­ęte­go. Uczcie je za­cho­wy­wać wszyst­ko, co wam przy­ka­za­łem” (Mt 28, 19). Sło­wa wszyst­kie na­ro­dy obej­mu­ją cały ro­dzaj ludz­ki; na­kaz na­uczaj­cie pre­cy­zu­je, że cho­dzi o mi­sję in­for­ma­cyj­ną w ska­li ca­łe­go świa­ta. Jak się za­tem wy­da­je, pew­ne­go ro­dza­ju bo­ska har­mo­nia pre­de­sty­nu­je Ko­ściół ka­to­lic­ki – czy też Ko­ściół chrze­ści­ja­ński, je­śli przy­jąć po­ten­cjal­ną jed­no­ść ta­kie­go Ko­ścio­ła zło­żo­ne­go ze wszyst­kich wy­znań chrze­ści­ja­ńskich – do wpro­wa­dze­nia środ­ków ma­so­wych w celu urze­czy­wist­nie­nia sie­bie. Sto­so­wa­ne prze­zeń środ­ki po­zy­ski­wa­nia ko­niecz­nie mu­szą być przede wszyst­kim środ­ka­mi in­for­ma­cji ma­so­wej i dla mas. Ko­ściół jest jak­by ska­za­ny na mass me­dia i – jak zo­ba­czy­my – do­brze o tym wie. Mi­syj­na epo­pe­ja, gdy tyl­ko za­trzy­ma­my się, by przyj­rzeć się jej z bli­ska, za­dzi­wia wy­obra­źnię; będąc awan­gar­dą od­dzia­łów apo­stol­skich, świad­czy o na­rzu­ca­jącej się Ko­ścio­ło­wi ko­niecz­no­ści sze­rze­nia swo­jej praw­dy na wszel­kie spo­so­by, ale mo­żna by po­wie­dzieć, że lu­dzie kon­tem­pla­cji za po­mo­cą in­nych me­tod po­świ­ęca­ją bez resz­ty swo­je ży­cie temu sa­me­mu ce­lo­wi. II So­bór Wa­ty­ka­ński za­po­cząt­ko­wał nowy styl so­bo­ro­wy. Jego hi­sto­ry­cy z pew­no­ścią po­wie­dzą, że ukszta­łto­wał się on pod wpły­wem przy­kła­du spo­łe­cze­ństw ma­so­wych i sto­so­wa­nych przez nie me­tod. Ko­ściół ni­g­dy nie zwo­łał ta­kie­go so­bo­ru, któ­re­go uczest­ni­cy re­pre­zen­to­wa­li­by ka­to­lic­ko­ść wszyst­kich części świa­ta, wszyst­kich ras, wszyst­kich na­ro­dów, wszyst­kich języ­ków; ni­g­dy nie zwo­łał do Rzy­mu przed­sta­wi­cie­li Ko­ścio­łów schi­zma­tyc­kich i odłączo­nych odła­mów chrze­ści­ja­ństwa; po raz pierw­szy dys­po­no­wał ta­ki­mi środ­ka­mi ma­so­wej pro­pa­gan­dy, jak ra­dio­fo­nia, te­le­wi­zja, wła­sna pra­sa oraz pra­sa naj­wa­żniej­szych cy­wi­li­zo­wa­nych kra­jów. Je­ste­śmy na tyle bli­sko tego wy­da­rze­nia, że pa­mi­ęta­my swo­je zdzi­wie­nie mo­bi­li­za­cją tak wie­lu no­wo­cze­snych tech­nik re­kla­my, od­da­nych na słu­żbę re­li­gii. Z całą pew­no­ścią Ko­ściół po raz pierw­szy mógł je za­sto­so­wać na tak wiel­ką ska­lę i to uczy­nił; skie­ro­wał na­wet uwa­gę na swo­je po­sta­no­wie­nie, by zro­bić z nich uży­tek[51]. Wresz­cie i nade wszyst­ko na­cisk, jaki pa­pie­że kła­dli na po­jęcie eku­me­ni­zmu, będące­go wła­sną mar­ką So­bo­ru, mo­żna łączyć nie tyle z jego źró­dłem, ile z do­bo­rem chwil i środ­ków, z po­wszech­ną dy­na­mi­ką, pro­wa­dzącą dzi­siaj naj­bar­dziej roz­wi­ni­ęte spo­łe­cze­ństwa w kie­run­ku co­raz wi­ęk­sze­go roz­sze­rza­nia i co­raz wi­docz­niej­szej in­te­gra­cji. Być może zresz­tą spo­łe­cze­ństwa nie­uchron­nie mu­szą się za­cie­śniać, w mia­rę jak się roz­prze­strze­nia­ją, by nie do­pu­ścić do roz­pa­du, jaki mó­głby wy­nik­nąć z ich roz­ro­stu. Dy­na­mi­ka ta, któ­rą wi­dzi­my z na­zbyt bli­ska, by móc ją ob­jąć ca­ło­ścio­wym spoj­rze­niem, po­zwa­la le­piej zro­zu­mieć nie­któ­re pro­ble­my, rów­nie sta­re jak sam Ko­ściół[52], po raz pierw­szy jed­nak sy­tu­ujące się chy­ba we wła­ści­wej per­spek­ty­wie. Z jed­nej stro­ny, Ko­ściół po­słu­gu­je się wszyst­ki­mi do­cze­sny­mi tech­ni­ka­mi, po­nie­waż za­wsze wy­ko­rzy­sty­wał za­so­by sztuk pla­stycz­nych, mu­zy­ki i li­te­ra­tu­ry; czy­nił to tak szczo­drze, że nie da się na­pi­sać hi­sto­rii sztu­ki, nie przy­zna­jąc w nie­któ­rych epo­kach i w nie­któ­rych kra­jach naj­istot­niej­sze­go miej­sca temu, co nosi mia­no sztu­ki re­li­gij­nej. Z dru­giej stro­ny, Ko­ściół ni­g­dy nie kul­ty­wo­wał sztu­ki dla sztu­ki, li­te­ra­tu­ry dla li­te­ra­tu­ry ani zresz­tą fi­lo­zo­fii dla fi­lo­zo­fii czy ja­kiej­kol­wiek in­nej do­cze­snej tech­ni­ki dla ce­lów wła­ści­wych tej tech­ni­ce, lecz za­wsze ma­jąc na względzie wła­sne cele. Li­tur­gia jako miej­sce, w któ­rym zbie­ga­ją się wszyst­kie środ­ki in­for­ma­cji, ja­ki­mi dys­po­nu­je re­li­gia, jest rów­nież miej­scem za­sad­ni­czych py­tań, ja­kie na­su­wa uży­wa­nie tech­nik ma­so­wych. Ko­ściół nie za­ak­cep­to­wał do tej pory rów­no­wa­żno­ści ob­ra­zu i rze­czy­wi­sto­ści w od­nie­sie­niu do ce­re­mo­nii re­li­gij­nych. Wier­ny, któ­ry nie może uczest­ni­czyć w nie­dziel­nej Mszy, nie ma pra­wa za­do­wo­lić się Mszą trans­mi­to­wa­ną przez ra­dio czy na­wet przez te­le­wi­zję, sły­sza­ną i wi­dzia­ną na ekra­nie. Nie­trud­no so­bie wy­obra­zić ra­cje przy­świe­ca­jące tej po­sta­wie Ko­ścio­ła, a przy­naj­mniej nie­któ­re z nich. Ci, któ­rym się wy­da­je, że bio­rą udział w kon­cer­cie, gdy słu­cha­ją trans­mi­sji prze­pro­wa­dza­nej na­wet, jak to się mówi, „na żywo”, mogą bez tru­du pie­lęgno­wać to złu­dze­nie, ale Ko­ściół świet­nie wie, że ob­raz da­nej rze­czy­wi­sto­ści nie jest samą rze­czy­wi­sto­ścią, że dany akt spo­łecz­ny prze­sta­je być sobą, kie­dy uczest­nik zwal­nia się z uczest­nic­twa w nim, a li­tur­gia w sa­mej swo­jej fi­zycz­nej rze­czy­wi­sto­ści wy­ma­ga, by uczest­ni­czyć w niej oso­bi­ście, nie po­prze­sta­jąc na jej ogląda­niu. Ar­gu­men­ta­cja daje się jed­nak utrzy­mać; ła­two prze­wi­dzieć, że ktoś za­py­ta, czym ró­żni się ob­raz Mszy na siat­ków­ce oka w za­le­żno­ści od tego, czy jest ogląda­ny bez­po­śred­nio, czy rzu­co­ny na ekran? W no­wo­jor­skiej ka­te­drze świ­ęte­go Pa­try­ka zda­rzy­ło mi się wy­słu­chać Pa­ster­ki z głębi kon­fe­sjo­na­łu, w któ­rym za­blo­ko­wał mnie tłum. Czy le­piej uczest­ni­czy­łem w ak­cie li­tur­gicz­nym, będąc obec­nym i go nie wi­dząc, niż gdy­bym był nie­obec­ny, ale go wi­dział? Jak­kol­wiek jest, nie mo­żna za­prze­czyć, że ma­so­we środ­ki in­for­ma­cji są od­tąd do dys­po­zy­cji Ko­ścio­ła we wszyst­kich oko­licz­no­ściach, w ja­kich spodo­ba mu się ich użyć: wy­bór czy po­grzeb pa­pie­ża, wi­do­wi­sko so­bo­ru po­wszech­ne­go wraz z jego in­sce­ni­za­cją, ubio­ra­mi, or­sza­ka­mi, mu­zy­ką i ma­low­ni­czo­ścią tłu­mu, w któ­rym były re­pre­zen­to­wa­ne wszyst­kie części świa­ta. Będąc spo­łecz­no­ścią ma­so­wą obej­mu­jącą całą zie­mię, być może póki co, Ko­ściół po­spiesz­nie za­gar­nia mass me­dia, któ­re wspó­łcze­sna na­uka i prze­my­sł od­da­ją mu do dys­po­zy­cji. Wi­dząc ła­two­ść, z jaką we wszyst­kich kra­jach mo­ści się on na fa­lach, mo­żna by wręcz stwier­dzić, że do­pie­ro te­raz zna­la­zł środ­ki wspó­łmier­ne do swo­je­go celu. Wprzęgni­ęte w kult sztu­ki pla­stycz­ne, po­czy­na­jąc od ar­chi­tek­tu­ry, któ­ra bu­du­je ko­ścio­ły, po ma­lar­stwo i zdob­nic­two, któ­re je wy­pe­łnia­ją, w na­tu­ral­ny spo­sób pod­le­ga­ją wspól­ne­mu lo­so­wi. Miej­sca kul­tu, któ­rych wie­że gó­ro­wa­ły nie­gdyś nad miej­ski­mi pej­za­ża­mi, obec­nie toną w le­sie ota­cza­jących je, nie­kie­dy wy­ższych bu­dyn­ków, jak no­wo­jor­skie dra­pa­cze chmur. Bu­do­wa­ne z „no­wo­cze­snych”, czy­li sztucz­nych ma­te­ria­łów, ozda­bia­ne i wy­pe­łnia­ne se­ryj­nie fa­bry­ko­wa­ny­mi przed­mio­ta­mi, te bu­dow­le re­li­gij­ne mo­żna za­ku­pić w częściach go­to­wych do usta­wie­nia, włącz­nie z pe­łnym wy­stro­jem, rze­źbio­nym, ma­lo­wa­nym, tka­nym, sta­pia­nym we­dług da­jących się po­wie­lać wzo­rów, jak naj­ta­niej. Nie war­to po­dej­mo­wać tu dys­ku­sji o in­du­stria­li­za­cji sztuk pla­stycz­nych; fakt, że mowa o sztu­ce re­li­gij­nej, w ni­czym nie zmie­nia pro­ble­mu. No­wo­ścią jest to, że Ko­ściół zy­skał świa­do­mo­ść sie­bie jako spo­łecz­no­ści ma­so­wej i w kon­se­kwen­cji ska­za­nej na sys­te­ma­tycz­ne wpro­wa­dza­nie od­po­wied­nich środ­ków. Fakt ten ma wpływ na wszyst­ko, co mo­żna po­wie­dzieć o jego po­sta­wie względem sztuk pi­ęk­nych w ogól­nym ujęciu, a sztuk pla­stycz­nych w szcze­gól­no­ści. Aby masy zo­sta­ły włączo­ne w spo­łecz­no­ść, ich ar­ty­stycz­ne pre­fe­ren­cje mu­szą ją za­do­wa­lać. Chęć do­sto­so­wa­nia trans­mi­sji ra­dio­wych i te­le­wi­zyj­nych do gu­stu elit jest więc stra­tą cza­su. Je­śli eli­ta chce me­diów, któ­re ją za­do­wo­lą, to niech sama je so­bie za­pew­ni. Za­nie­po­ko­je­nie czło­wie­ka wy­kszta­łco­ne­go tym, co mu ofe­ru­ją środ­ki ma­so­we, jest zro­zu­mia­łe, ale to nie jego na­le­ży za­do­wo­lić; sto­czyw­szy go­dzi­wą wal­kę o za­cho­wa­nie praw sztu­ki, po­zo­sta­je mu je­dy­nie po­go­dzić się z sy­tu­acją. Epo­ki, w któ­rych sztu­ka re­li­gij­na wy­ra­ża­ła gust mas, gdyż była ich dzie­łem, za­zwy­czaj ucho­dzą w Ko­ście­le za „bar­ba­rzy­ńskie”. Chrze­ści­ja­ńska sztu­ka Za­cho­du, stop­nio­wo opa­no­wy­wa­na przez wy­ra­fi­no­wa­ną sztu­kę Gre­cji, Rzy­mu i Flo­ren­cji, zo­sta­ła dzi­siaj za­rzu­co­na na rzecz no­wych sty­lów. Jest mało praw­do­po­dob­ne, by Ko­ściół sta­rał się oży­wiać for­my sztu­ki re­li­gij­nej na­zbyt już za­chod­nie, na­zbyt aka­de­mic­kie czy wy­ra­fi­no­wa­ne, żeby od­po­wie­dzieć na zró­żni­co­wa­ne skądi­nąd gu­sta ras i kul­tur ob­cych tra­dy­cji grec­ko-rzym­skiej. Je­dy­ną uni­wer­sal­ną for­mą gu­stu jest zły gust. Ma on swo­je pra­wa. Chrze­ści­ja­nin, któ­re­mu znie­na­wi­dzo­ne przez Huy­sman­sa Najświ­ęt­sze Ser­ca oraz Mat­ki Bo­skie zgod­ne z ka­no­na­mi prze­ci­ęt­ne­go gu­stu po­ma­ga­ją w dąże­niu do zba­wie­nia, by­łby w błędzie, gdy­by z tego po­wo­du po­pa­dł w skru­pu­ły. Gor­sze­nie się re­kla­mą tej tan­de­ty w pra­sie re­li­gij­nej świad­czy o tym, że nie ro­zu­mie­my na­tu­ry pro­ble­mu. Ko­ściół ni­g­dy się nie wy­prze for­my sztu­ki prze­zna­czo­nej wła­śnie przez swo­ją prze­ci­ęt­no­ść do za­opa­try­wa­nia środ­ków ma­so­wych w ob­ra­zy do­sto­so­wa­ne do gu­stu tłu­mów, któ­re są ich od­bior­cą. Od­wiecz­no­ść „złej sztu­ki re­li­gij­nej” da się wy­tłu­ma­czyć, po­nie­waż nie mo­żna spra­wić, by sztu­ka upra­wia­na dla pi­ęk­na była taka sama jak sztu­ka upra­wia­na dla roz­krze­wia­nia wia­ry; je­śli za­cho­dzi zbie­żno­ść tych dwóch in­te­re­sów, to jest ona spo­ra­dycz­na. Nie na­le­ży się gor­szyć na­wet tym, że pi­ęk­no cza­sem zbrzyd­nie, a przy­naj­mniej po­zwo­li, by je uczy­nio­no bar­dziej po­spo­li­tym i nie­co pro­stac­kim, je­śli tak trze­ba, żeby otwo­rzyć ser­ca na praw­dę. Mi­ędzy lu­dźmi pra­gnący­mi, by sztu­ka re­li­gij­na po­zo­sta­ła sztu­ką eli­ty, a lu­dźmi pra­gnący­mi przede wszyst­kim za­pew­nić mu środ­ki do osi­ągni­ęcia tego celu w epo­ce, w któ­rej Ko­ściół chce w ca­łej pe­łni zre­ali­zo­wać swo­je prze­zna­cze­nie spo­łecz­no­ści ma­so­wej, pa­nu­je ra­dy­kal­ne nie­po­ro­zu­mie­nie. Ko­ściół ni­g­dzie do­bit­niej nie po­ka­zał za­mia­ru do­tar­cia do mas za po­śred­nic­twem środ­ków ma­so­wych, niż po­dej­mu­jąc wy­si­łek uczy­nie­nia z języ­ków na­ro­do­wych języ­ków li­tur­gicz­nych. Po­nie­waż znacz­na część mo­dlitw li­tur­gicz­nych jest śpie­wa­na, rów­no­cze­śnie z re­for­mą li­te­rac­ką na­le­ża­ło pod­jąć re­for­mę mu­zycz­ną. Obie re­for­my są pro­wa­dzo­ne rów­no­le­gle, nie bez opo­ru i nie­po­ko­ju w lu­dziach, któ­rzy na­ucze­ni mo­dlić się w okre­ślo­ny spo­sób, dzi­siaj znaj­du­ją się w Ko­ście­le, któ­ry twier­dzi, że się nie zmie­nił, choć jego spo­sób mo­dli­twy jest im obcy. Ile­kroć do­ko­nu­je się ja­kaś re­for­ma, ofia­rą tego pada całe po­ko­le­nie. Du­cho­wa dez­orien­ta­cja na­rzu­co­na wie­lu uka­zu­je sta­now­czą wolę gło­wy Ko­ścio­ła, by w cia­ło spo­łecz­no­ści re­li­gij­nej włączyć naj­głębiej jak to mo­żli­we jak naj­wi­ęk­szą licz­bę wier­nych. Co do pro­ble­mu języ­ka li­tur­gicz­ne­go, w grę wcho­dzą tyl­ko dwa roz­wi­ąza­nia: je­den język wspól­ny wszyst­kim wier­nym albo tyle języ­ków, ile trze­ba, by wszy­scy bez wy­jąt­ku mo­gli jed­na­ko­wo uczest­ni­czyć w li­tur­gii i czer­pać z niej te same do­bro­dziej­stwa. Uznać za wa­żne języ­ki li­tur­gicz­ne tyl­ko dwa uczo­ne języ­ki, ła­ci­nę i pa­try­stycz­ną gre­kę, trzy, je­śli do nich do­dać sta­ro­cer­kiew­no­sło­wia­ński, zna­czy po­dzie­lić świat chrze­ści­ja­ński na nie­rów­ne spo­łecz­no­ści – nie­któ­re two­rzą swo­istą eli­tę re­li­gij­ną, dla któ­rej za­strze­żo­ny jest bez­po­śred­ni do­stęp do świ­ętych tek­stów, pod­czas gdy po­zo­sta­łe obej­mu­ją ogrom­ną masę zwy­kłych wie­rzących, nie­zdol­nych do bez­po­śred­nie­go udzia­łu w skar­bie ob­ja­wie­nia, mo­dli­twy i kul­tu. Spo­łecz­no­ść ma­so­wa nie mo­gła wiecz­nie go­dzić się na taki we­wnętrz­ny roz­łam. Wy­ra­źną, for­mal­ną, w ra­zie po­trze­by gro­źną wolę, by wszyst­kim wier­nym bez wy­jąt­ku na­rzu­cić uży­wa­nie języ­ków na­ro­do­wych w mo­dli­twie i kul­cie – wy­da­rze­nie bez­pre­ce­den­so­we w dzie­jach Ko­ścio­ła – ła­twiej zro­zu­mieć, je­śli wi­dzieć w niej kon­kret­ny przy­kład dy­na­mi­ki uma­so­wie­nia, któ­ra obej­mu­je dzi­siaj naj­bar­dziej ży­wot­ne spo­łe­cze­ństwa. War­to za­uwa­żyć, że nie mo­gąc włączyć w sie­bie wszyst­kich lu­dzi za po­mo­cą jed­ne­go języ­ka, któ­ry by­łby im wspól­ny, Ko­ściół he­ro­icz­nie po­świ­ęca jed­no­ść środ­ka, by le­piej za­pew­nić jed­no­ść celu. Nic nie może wy­ra­źniej po­ka­zać, gdzie Ko­ściół wi­dzi isto­tę swo­jej mi­sji. Je­śli musi mó­wić wszyst­ki­mi języ­ka­mi, żeby „na­uczać wszyst­kie na­ro­dy”, będzie to czy­nić, trze­ba bo­wiem, by ka­żdy chrze­ści­ja­nin mógł w języ­ku Ko­ścio­ła roz­po­znać wła­sny język, je­śli chce­my, by w Ko­ście­le zna­la­zł oj­czy­znę. Trze­ba za­tem po­go­dzić się z wie­lo­ścią języ­ków li­tur­gicz­nych, żeby wszyst­kim za­pew­nić rów­ny udział u sa­me­go źró­dła zba­wie­nia. W ten spo­sób języ­ki na­ro­do­we awan­so­wa­ły do ran­gi środ­ków ma­so­wych słu­żących ce­lom Ko­ścio­ła, ale przed­si­ęw­zi­ęcie nie prze­bie­ga bez trud­no­ści. Ści­śle rzecz bio­rąc, ża­den do­sko­na­ły prze­kład nie jest mo­żli­wy. Ka­żdy język to sys­tem zna­ków i zna­czeń, któ­ry w pew­nych punk­tach może po­kry­wać się z in­ny­mi, ale nie mo­żna się po nim spo­dzie­wać, że ja­ki­kol­wiek inny sys­tem zna­ków za­wsze, sło­wo w sło­wo i zda­nie w zda­nie, do­star­czy do­kład­ny jego od­po­wied­nik. Rów­nie nie­mo­żli­we jest zna­le­zie­nie do­sta­tecz­nie po­praw­nych od­po­wied­ni­ków ka­żdej for­mu­ły li­tur­gicz­nej, gdy prze­kła­da się ją z ła­ci­ny na fran­cu­ski. Sys­te­my od­mien­nych zna­ków mo­żna tak sto­so­wać, by wy­ra­ża­ły to samo zna­cze­nie, i jest mało praw­do­po­dob­ne, by chrze­ści­ja­nie wy­cho­wa­ni w prak­ty­ko­wa­niu mo­dli­twy i li­tur­gii w języ­ku na­ro­do­wym mie­li z tym ja­kąkol­wiek trud­no­ść; pó­źniej­sze przy­wró­ce­nie ła­ci­ny li­tur­gicz­nej lub ja­kie­go­kol­wiek in­ne­go uczo­ne­go języ­ka sta­nie się wręcz nie­mo­żli­we. Nie­któ­re ozna­ki su­ge­ru­ją, że uma­so­wie­nie re­li­gii mo­gło­by nie po­prze­stać na sfor­mu­ło­wa­niu wie­rze­nia, ale po­su­nąć się aż tak da­le­ko – je­śli oka­że się to bez­względ­nie ko­niecz­ne, by za­pew­nić pe­łne włącze­nie wszyst­kich wier­nych w masę – że zgo­dzo­no by się za­stąpić sta­re po­jęcia no­wy­mi. W ko­ńcu zresz­tą pro­blem ten po­ja­wi się nie­uchron­nie, gdy tyl­ko bo­wiem zmie­nia­ją się sło­wa, mniej lub bar­dziej głębo­ko do­ty­ka to zna­cze­nia. Kie­dy po­my­śleć, z jak za­zdro­sną tro­ską Ko­ściół ob­rał for­mu­ły do­gma­tycz­ne, li­tur­gicz­ne i sa­kra­men­tal­ne, w któ­rych wy­ra­ża się wia­ra[53], uświa­da­mia­my so­bie, z jaką siłą prze on ku owej du­cho­wej, co­raz moc­niej zin­te­gro­wa­nej spo­łecz­no­ści[54]. Wi­dać, że Ko­ściół uzna­je za rów­no­znacz­ne for­mu­ły, któ­re na pierw­szy rzut oka wca­le się ta­ki­mi nie wy­da­ją. Będąc je­dy­nym sędzią kom­pe­tent­nym w tej ma­te­rii, jest pa­nem u sie­bie i wol­nym od wszel­kich za­strze­żeń. Fakt ten tyl­ko le­piej ilu­stru­je głębię re­wo­lu­cji, jaką Ko­ściół sam so­bie na­rzu­ca w swo­jej su­we­ren­nej wol­no­ści. Szcze­gól­nie god­ny uwa­gi jest przy­pa­dek sło­wa „wspó­łi­stot­ny”, gdyż było ono nie­na­ru­szal­ne od za­ko­ńcze­nia So­bo­ru Ni­cej­skie­go w 325 roku[55], wpro­wa­dzo­no je przez li­tur­gię do Wy­zna­nia wia­ry pod­czas Mszy i do Pre­fa­cji o Prze­na­jświ­ęt­szej Trój­cy, a dla ka­żde­go ka­to­li­ka uro­dzo­ne­go przed re­for­mą li­tur­gii nie­ro­ze­rwal­nie wi­ąże się ono z samą wia­rą, dla któ­rej wo­la­łby on ra­czej umrzeć niż się jej wy­przeć. Sło­wo „wspó­łi­stot­ny” za­cho­wa­no zresz­tą w ła­ci­ńskim te­kście Sym­bo­lu jako au­ten­tycz­ny wy­raz tej wia­ry – i wy­klu­czo­no z fran­cu­skie­go tek­stu tej mo­dli­twy. Jest to zja­wi­sko god­ne uwa­gi, a w pew­nym sen­sie wręcz pa­sjo­nu­jąco cie­ka­we. Tym cie­kaw­sze, że pro­blem był pro­sty. Cho­dzi­ło o prze­tłu­ma­cze­nie na fran­cu­ski ła­ci­ńskie­go tek­stu Sym­bo­lu, w któ­rym świ­ęty To­masz sły­szał sło­wo „Oj­co­wie”[56]. Tekst ten, od­ma­wia­ny lub śpie­wa­ny ka­żde­go dnia pod­czas Mszy, wy­zna­je wia­rę w Boga Ojca, a na­stęp­nie w Je­zu­sa Chry­stu­sa, je­dy­ne­go Syna Bo­że­go, „ge­ni­tum non fac­tum, con­sub­stan­tia­lem Pa­tri”. Nie ma tu żad­nej trud­no­ści z prze­kła­dem: „zro­dzo­ny a nie­stwo­rzo­ny, wspó­łi­stot­ny Ojcu”. Tłu­ma­cze tek­stu na język na­ro­do­wy prze­ło­ży­li jed­nak con­sub­stan­tia­lem Pa­tri sło­wa­mi: „tej sa­mej na­tu­ry co Oj­ciec”, jak gdy­by tekst li­tur­gicz­ny mó­wił: con­na­tu­ra­lem Pa­tri. Wie­lu spo­śród tych, któ­rzy po raz pierw­szy usły­sze­li ten nowy Sym­bol, naj­pierw było za­sko­czo­nych, ale sądząc, że to zwy­kły lap­sus, mil­cze­li. Po­nie­waż nie po­ja­wi­ło się żad­ne spro­sto­wa­nie, nie­któ­rzy wy­ra­zi­li za­sko­cze­nie i zwró­ci­li uwa­gę wła­dzom ko­ściel­nym na ten dzi­wacz­ny pro­blem. Nic z tego nie wy­ni­kło, gdyż by­naj­mniej nie po­pra­wia­jąc naj­wy­ra­źniej nie­do­kład­ne­go tłu­ma­cze­nia, nowi li­tur­gi­ści za­stąpi­li sub­stan­cję [isto­tę] przez na­tu­rę wszędzie tam, gdzie nada­rzy­ła po temu oka­zja. Pre­fa­cja o Prze­na­jświ­ęt­szej Trój­cy nie po­zwa­la żad­ne­mu wier­ne­mu tego zi­gno­ro­wać, Syn sta­no­wi jed­no z Oj­cem „nie przez jed­no­ść oso­by, lecz przez to, że Trój­ca ma jed­ną na­tu­rę [non in unius sin­gu­la­ri­ta­te per­so­nae, sed in unius Tri­ni­ta­te sub­stan­tiae, w te­kście fr.: sub­stan­cję]”; kil­ka li­ni­jek da­lej ten sam tekst li­tur­gicz­ny pro­po­nu­je inną for­mu­łę tej sa­mej praw­dy do­gma­tycz­nej: „et in per­so­nis pro­prie­tas, et in es­sen­tia uni­tas”[57]; a za­tem jed­no­ść sub­stan­cji [isto­ty] czy jed­no­ść bytu, wszyst­ko jed­no. Ko­ściół wy­śpie­wy­wał i wy­po­wia­dał te sło­wa przez tyle wie­ków, że miał czas na prze­my­śle­nie sło­wa „na­tu­ra”, i nie przy­szło mu to na myśl. Py­ta­nie, dla­cze­go na­gle po­wrót do tego wy­dał się rze­czą pil­ną. Nie­któ­rym za­le­ży na mó­wie­niu tego tyl­ko po to, żeby nie po­wie­dzieć cze­goś in­ne­go. Fran­cu­ski tekst no­wej li­tur­gii nie za­mie­rza twier­dzić, że Syn jest tej sa­mej na­tu­ry co Oj­ciec, ale ra­czej chce nie twier­dzić, że Syn i Oj­ciec są tej sa­mej sub­stan­cji. W tym za­gad­nie­niu cie­ka­we jest to, że fran­cu­ski Sym­bol nie chce też za­prze­czać, iż Oj­ciec i Syn są tej sa­mej sub­stan­cji, czy też, jak mówi jesz­cze Pre­fa­cja o Prze­na­jświ­ęt­szej Trój­cy, tej sa­mej „isto­ty” albo bytu. Au­to­rzy tego tek­stu z pew­no­ścią w to nie wąt­pią, w in­nym ra­zie nie wy­star­czy­ła­by im zmia­na prze­kła­du ła­ci­ńskie­go tek­stu li­tur­gii rzym­skiej, ale mu­sie­li­by go usu­nąć. Do­pó­ki Syn i Oj­ciec po­zo­sta­ją jed­nym in unius Tri­ni­ta­te sub­stan­tiae, nie ma zna­cze­nia, co Fran­cu­zi śpie­wa­ją lub cze­go nie śpie­wa­ją. War­to więc za­sta­no­wić się nad przy­czy­na­mi tej oso­bli­wo­ści. Pe­wien fakt skła­nia do szu­ka­nia tych przy­czyn po stro­nie sa­mej Fran­cji, gdyż co naj­mniej dwa spo­śród in­nych kra­jów za­miesz­ka­łych przez znacz­ne rze­sze ka­to­li­ków nie uzna­ły za ko­niecz­ne zmie­nić li­te­ry swe­go Cre­do, będące­go do tej pory wy­zna­niem wia­ry ca­łe­go Ko­ścio­ła. Cre­do po­zo­sta­je nie­zmie­nio­ne w Ita­lii, mat­ce na­szej za­chod­niej li­tur­gii, gdzie Syn na­dal jest del­la stes­sa so­stan­za del Pa­dre. Tak samo jest w Sta­nach Zjed­no­czo­nych, gdzie w znacz­nej części ir­landz­kie du­cho­wie­ństwo bacz­nie czu­wa, by za­po­biec ja­kie­mu­kol­wiek wy­pa­cze­niu, Syn po­zo­sta­je of one sub­stan­ce z Oj­cem. W obu tych przy­pad­kach jest więc ca­łko­wi­cie ja­sne, że ist­nie­je tyl­ko je­den bo­ski byt, je­śli tak mo­żna po­wie­dzieć, wspól­ny Ojcu i Sy­no­wi. A je­śli zwró­cić na to uwa­gę, wła­śnie tu­taj kry­je się wszyst­ko, co tekst Sym­bo­lu i tekst Pre­fa­cji stwier­dza­ją w za­mie­rze­niu tak ja­sno, że nie­mo­żli­wa jest tu żad­na dwu­znacz­no­ść, nie­pew­no­ść czy wa­ha­nie. Naj­pierw po­ja­wia się je­dy­no­ść Boga: Cre­do in unum Deum. Pre­fa­cja na­pi­sa­na spe­cjal­nie na cze­ść Prze­na­jświ­ęt­szej Trój­cy stwier­dza jed­no­ść Boga z jesz­cze wi­ęk­szą mocą: Qui cum uni­ge­ni­to Fi­lio tuo et Spi­ri­tu Sanc­to, unus es Deus, unus es Do­mi­nus. Po­zo­sta­łą część obu tych tek­stów li­tur­gicz­nych na­le­ży ro­zu­mieć w świe­tle tego fak­tu. Kie­dy Sym­bol mówi o Synu, że jest On wspó­łi­stot­ny Ojcu, albo kie­dy Pre­fa­cja ob­wiesz­cza, że Bóg jest je­den „przez to, że Trój­ca ma jed­ną na­tu­rę [sub­stan­tiae]”, rdzeń przy­miot­ni­ko­wy i sło­wo sub­stan­cja mają tu je­dy­nie po­twier­dzić jed­no­ść bo­skie­go bytu bez żad­nej mo­żli­wej dwu­znacz­no­ści. Po­wie­dzieć, że Bo­ska Trój­ca jest jed­ną sub­stan­cją albo po­wie­dzieć, że jest tyl­ko je­den Bóg, to jed­no i to samo. Po­nad­to trze­ba zro­zu­mieć, że to ozna­cza­jąc, sło­wo sub­stan­cja nie ozna­cza tu ni­cze­go in­ne­go. Nie wcho­dzi tu­taj w grę żad­ne fi­lo­zo­ficz­ne po­jęcie sub­stan­cji. Nie­ła­two by­ło­by zresz­tą zna­le­źć de­fi­ni­cję sub­stan­cji, z któ­rą – po­zo­sta­jąc przy fi­lo­zo­fach uzna­jących jej wa­żno­ść – wszy­scy by się zgo­dzi­li. Zna­ne są ró­żne scho­la­stycz­ne de­fi­ni­cje sub­stan­cji oprócz de­fi­ni­cji sa­me­go Ary­sto­te­le­sa, a ci, któ­rzy dzi­siaj od­ma­wia­ją ja­kiej­kol­wiek war­to­ści fi­lo­zo­ficz­nej temu po­jęciu, o któ­rym zresz­tą wy­ra­bia­ją so­bie naj­prze­dziw­niej­sze wy­obra­że­nie, mogą tyl­ko po­wie­dzieć, że je od­rzu­ca­ją w ka­żdym jego zna­cze­niu. For­mu­ła do­gma­tycz­na Sym­bo­lu i Pre­fa­cji po­zo­sta­je ca­łko­wi­cie obo­jęt­na względem tych spo­rów, gdyż sło­wo sub­stan­cja ko­no­tu­je tu­taj tyl­ko po­jęcie bytu jed­nost­ko­we­go, jed­ne­go, je­dy­ne­go, nie­po­dziel­ne­go w so­bie i ak­tu­al­nie ist­nie­jące­go. Bóg wia­ry ka­to­lic­kiej jest je­den, po pierw­sze tak, jak wszel­ki rze­czy­wi­sty byt jest je­den, ale tak nie­sły­cha­nie bar­dziej je­den, że Jego trans­cen­dent­na je­dy­no­ść umo­żli­wi pó­źniej­sze for­mu­ło­wa­nie na Jego te­mat twier­dzeń, któ­rych nie mo­żna by po­jąć z punk­tu wi­dze­nia na­szej wła­snej sub­stan­cjal­nej jed­no­ści, względ­nej i nie­do­sko­na­łej. Nie­zmier­nie wa­żne jest za­tem zro­zu­mieć, że anal­fa­be­ta, któ­ry mówi: „Wie­rzę w jed­ne­go Boga, Ojca wszech­mo­gące­go, i w jed­ne­go Pana Je­zu­sa Chry­stu­sa... któ­ry jest wspó­łi­stot­ny Ojcu”, i teo­log, któ­ry wy­po­wia­da te same sło­wa z umy­słem pe­łnym fi­lo­zo­ficz­nych, teo­lo­gicz­nych i hi­sto­rycz­nych sko­ja­rzeń, mó­wią do­kład­nie to samo. Po­jęcie sub­stan­cji nie ozna­cza nic wi­ęcej dla jed­ne­go niż dla dru­gie­go; wy­ra­ża je­dy­nie to, że jest tyl­ko je­den Bóg i że ten Bóg jest je­den. To wszyst­ko. Z pew­no­ścią pad­nie py­ta­nie, dla­cze­go w ta­kim ra­zie uży­wać tego uczo­ne­go sło­wa w kon­te­kście, w któ­rym nie cho­dzi o jego tech­nicz­ne zna­cze­nie? Pierw­sza od­po­wie­dź, ja­kiej na­le­ży udzie­lić, jest taka, że istot­nie sło­wo to nie jest ko­niecz­ne, a na­wet zo­sta­ło wy­bra­ne tyl­ko dla­te­go, że w ła­ci­nie nie zna­le­zio­no lep­sze­go ani na­wet rów­nie do­bre­go. Świ­ęty To­masz z Akwi­nu, któ­re­go teo­lo­gicz­ny au­to­ry­tet nie na­le­ży do naj­po­śled­niej­szych, za­li­cza się do gro­na tych, któ­rzy nie lu­bi­li mó­wić o Bogu jako o sub­stan­cji. Przy­czy­ny tego po­zna­my si­ęga­jąc do Sum­ma the­olo­giae, I, 29, 4, gdzie na­wet w ustach najświet­niej­szych teo­lo­gów wi­dać jak na dło­ni nędzę ludz­kie­go języ­ka, gdy trze­ba mó­wić o Bogu. Jest to la­bi­rynt i ni­g­dy nie ma pew­no­ści, że się zna­la­zło z nie­go wy­jście. Je­śli idzie o „sub­stan­cję”, sło­wo nie może ozna­czać cze­goś, co w Bogu znaj­do­wa­ło­by się pod (sub-) Jego na­tu­rą czy pod (sub-) Jego isto­tą; ta­kie zda­nia nic nie zna­czą, a prze­cież sło­wo „sub­stan­cja” wła­śnie to bez­po­śred­nio su­ge­ru­je umy­sło­wi. We­dług To­ma­sza z Akwi­nu, któ­re­mu nie za­le­ży na tym, by sło­wo „sub­stan­cja” od­no­sić do Boga, sło­wo to „przy­słu­gu­je Bogu, po­nie­waż ozna­cza ist­nie­nie samo przez się”[58]. Nie sądzę, bym po­pa­dał w prze­sa­dę, twier­dząc, że gdy chrze­ści­ja­nin mówi, iż Syn jest „wspó­łi­stot­ny” Ojcu, to rzad­ko ma na my­śli „ist­nie­nie samo przez się” [„exi­ste­re per se”] Boga. Praw­do­po­dob­nie my­śli ra­czej, że Syn jest iden­tycz­nie tym sa­mym Bo­giem co Oj­ciec, po­nie­waż sub­stan­cja jed­nej z Osób bo­skich jest ta sama, co sub­stan­cja dru­giej; obie Oso­by są jed­nym i tym sa­mym by­tem; nie ma nic do do­da­nia. Sło­wo sub­stan­cja wy­star­czy więc, je­śli się go uży­wa. Tam, gdzie sub­stan­cja jest jed­na, na­tu­ra też jest bo­wiem jed­na. Ten sam sto­pień pre­cy­zji osi­ągnęło­by się, za­stępu­jąc „sub­stan­cję” przez „byt”, lub jak to czy­ni cy­to­wa­na przez nas Pre­fa­cja, przez es­sen­tia, ale to ła­ci­ńskie sło­wo wci­ąż za­cho­wu­je wro­dzo­ne po­wi­ąza­nia z cza­sow­ni­kiem esse (być), za­miast mó­wić, że isto­ta – fran­cu­skie sło­wo ozna­cza­jące to, co sta­no­wi spe­cy­ficz­ną na­tu­rę da­ne­go bytu – wy­ra­ża to, iż Syn jest tej sa­mej isto­ty co Oj­ciec, co zna­czy­ło­by, że jest On tej sa­mej na­tu­ry; do­brze więc zro­bio­no, wy­bie­ra­jąc to ostat­nie sło­wo. Es­sen­tia mo­żna by jesz­cze od­dać przez by­to­wo­ść, gdyż to ostat­nie sło­wo po­cho­dzi od ens, en­tis i ozna­cza stan tego, co jest „by­tu­jącym”. Ta­kże i tu jed­nak język fran­cu­ski po­zwo­lił sło­wu utra­cić moc, gdyż na­wet gdy nie ozna­cza ono „by­to­wo­ści”, abs­trak­cyj­ne­go po­jęcia bra­ne­go za byt rze­czy­wi­sty, naj­moc­niej­sze zna­cze­nie, ja­kie mo­żna by mu przy­pi­sać, to isto­ta czy na­tu­ra ro­zu­mia­na jako ob­da­rzo­na rze­czy­wi­sto­ścią. Ta­kże i tu­taj w języ­ku fran­cu­skim na­tu­ra pa­su­je le­piej niż to, czym mo­żna by chcieć ją za­stąpić. Na­tu­ra jest jed­nak tyl­ko osta­tecz­no­ścią i nie roz­wi­ązu­je pro­ble­mu, gdyż świ­ęty To­masz z Akwi­nu, pra­gnąc uni­kać sub­stan­cji, ni­g­dy nie uży­wa na­tu­ra bez do­da­wa­nia do niej es­sen­tia, i od­wrot­nie. Wie­le tego przy­kła­dów znaj­dzie­my w Sum­ma con­tra gen­ti­les, IV, 7: „est ergo eadem es­sen­tia et na­tu­ra Pa­tris et Fi­lii...”; „opor­tet quod eadem sit nu­me­ro na­tu­ra et es­sen­tia in Pa­tre et Fi­lio”; „se­qu­itur de ne­ces­si­ta­te quod sit eadem nu­me­ro na­tu­ra et es­sen­tia in Pa­tre et Fi­lio”[59]. Oba sło­wa są więc ko­niecz­ne, gdyż stwier­dzić, że Syn jest tej sa­mej na­tu­ry co Oj­ciec, zna­czy stwier­dzić, że On rów­nież jest na­tu­ry bo­skiej i w kon­se­kwen­cji jest Bo­giem; ale stwier­dzić, że Syn jest tej sa­mej by­to­wo­ści czy tego sa­me­go bytu co Oj­ciec, krót­ko mó­wi­ąc, tej sa­mej es­sen­tia, zna­czy stwier­dzić, że nie tyl­ko jest On Bo­giem, ale jest tym sa­mym Bo­giem: „Cum enim ex Scrip­tu­ris di­vi­nis osten­sum sit Pa­tris et Fi­lii eam­dem nu­me­ro es­sen­tiam esse et na­tu­ram di­vi­nam se­cun­dum quam ute­rque ve­rus di­ci­tur Deus, opor­tet Pa­trem et Fi­lium non duos deos, sed unum Deum esse” (IV, 8)[60]. Po­nie­waż obie Oso­by mają tę samą na­tu­rę, jed­na i dru­ga są Oso­ba­mi Bo­ski­mi; po­nie­waż mają ten sam byt, są jed­nym i tym sa­mym Bo­giem. Przed tłu­ma­cza­mi sta­nął więc ten oto pro­blem: albo prze­tłu­ma­czyć con­sub­stan­tia­lem przez con­sub­stan­tiel, jak to za­wsze czy­nio­no przed II So­bo­rem Wa­ty­ka­ńskim; albo też za­stąpić „sub­stan­cję” przez „na­tu­rę”, ale do­da­jąc „isto­tę” (es­sen­tiam), o co za­dbał To­masz z Akwi­nu, a co da­ło­by: tej sa­mej na­tu­ry i isto­ty co Oj­ciec, for­mu­ła dłu­ższa niż „wspó­łi­stot­ny”, ale do­gma­tycz­nie bez za­rzu­tu; albo wresz­cie nie wy­mie­niać ani sub­stan­cji, ani na­tu­ry, i stwier­dzać po pro­stu: „tego sa­me­go bytu co Oj­ciec”, w Bogu bo­wiem sub­stan­cja i na­tu­ra są w spo­sób to­żsa­my sa­mym by­tem: esse. Nie przy­jęto żad­ne­go z tych mo­żli­wych roz­wi­ązań, z któ­rych ka­żde ma swo­je za­le­ty i swo­je nie­do­god­no­ści. Wy­bra­no wpro­wa­dze­nie no­we­go roz­wi­ąza­nia. Ani przez chwi­lę nie mo­żna so­bie wy­obra­żać, że zo­sta­ło ono przy­jęte bez za­sad­nych i po­wa­żnych po­wo­dów, po­nie­waż jed­nak nie po­wie­dzia­no nam, co to za po­wo­dy, oka­zu­je się, że ogół wier­nych jest włączo­ny w nowy Ko­ściół ma­so­wy, mo­gąc je­dy­nie my­śleć, że to, co się dzie­je, to tyl­ko sen. Au­to­rzy re­for­my li­tur­gicz­nej praw­do­po­dob­nie uwa­ża­li, że wier­ni nie będą za­da­wać so­bie py­tań. Jest to błąd psy­cho­lo­gicz­ny. Nie mo­żna na­rzu­cać no­wych form mo­dli­twy wie­rzącym wy­cho­wa­nym w prze­ko­na­niu, że sub­stan­cja do­gma­tu jest nie­na­ru­szal­na, nie bu­dząc w nich pew­ne­go zdzi­wie­nia. Sło­wo „na­tu­ra” jest dla nich swoj­skie i fakt jego wpro­wa­dze­nia nie na­stręcza im żad­nych trud­no­ści. Za­ska­ku­je ich to, że usu­ni­ęto sło­wo „sub­stan­cja”. Wraz z tym sło­wem zni­ka to, co Jan Duns Szkot na­der traf­nie na­zy­wał „pier­wot­ną wspó­łi­stot­no­ścią”, któ­ra jest re­la­cją Syna do Ojca w ob­rębie Trój­cy. Nie trze­ba do­da­wać, że au­to­rzy zre­for­mo­wa­nej li­tur­gii wie­dzą to le­piej niż kto­kol­wiek inny. Nie mogą też nie wie­dzieć, jaką sy­tu­ację stwa­rza­ją swo­ją de­cy­zją, gdyż nowy tekst li­tur­gicz­ny nie jest po­zo­sta­wio­ny do uzna­nia, lecz obo­wi­ązu­jący. Wier­ny, któ­ry upie­ra­łby się przy śpie­wa­niu Cre­do ra­czej po ła­ci­nie niż po fran­cu­sku, by za­cho­wać „wspó­łi­stot­ny Ojcu”, da­łby do­wód bra­ku dys­cy­pli­ny i du­cha bun­tu; nie będąc teo­lo­giem, nie mogę oce­nić wagi tego aktu. Ksi­ądz, któ­ry upie­ra­łby się przy gło­sze­niu Syna wspó­łi­stot­ne­go Ojcu mó­głby, jak sądzę, spo­dzie­wać się po­wa­żnych ostrze­żeń, a po­tem sank­cji. Fak­tem więc jest, że wspó­łi­stot­no­ść zo­sta­ła wy­eli­mi­no­wa­na na rzecz wspó­łna­tu­ral­no­ści. Nie­mo­żli­we, by au­to­rzy re­for­my li­tur­gicz­nej nie do­strze­gli ró­żnych kon­se­kwen­cji swo­jej de­cy­zji. Pierw­sza i za­sad­ni­cza jest taka, że nowy Sym­bol po­mi­ja stwier­dze­nie jed­no­ści Trój­cy. Z pew­no­ścią jej nie ne­gu­je, ale rów­nież jej nie na­ucza, a na­rzu­ca­jąc to po­mi­ni­ęcie wier­nym, za­bra­nia im na­dal wy­zna­wać tę jed­no­ść tak, jak czy­ni­li to za­wsze od So­bo­ru Ni­cej­skie­go. Je­śli bo­wiem Syn jest tej sa­mej na­tu­ry co Oj­ciec, to tak jak On jest Bo­giem, ale je­śli nie jest tej sa­mej sub­stan­cji czy na­wet tego sa­me­go bytu co Oj­ciec, to może być dru­gim Bo­giem, w ocze­ki­wa­niu, aż Duch Świ­ęty oka­że się trze­cim. Z pew­no­ścią nie twier­dzi się, że Syn jest in­nym Bo­giem niż Oj­ciec, za­bra­nia się tyl­ko uży­wa­nia je­dy­nej for­mu­ły do­gma­tycz­nej, któ­ra wy­klu­cza ja­kąkol­wiek mo­żli­wo­ść błędu w tym względzie. Jak sta­now­czo za­uwa­ża świ­ęty To­masz, „Haec pra­epo­si­tio de sem­per de­no­tat con­sub­stan­tia­li­ta­tem”[61]. Czy re­for­ma­to­rom na­le­ży przy­pi­sy­wać pra­gnie­nie eku­me­ni­zmu, któ­re mia­ło­by im ka­zać uela­stycz­nić nie­któ­re for­mu­ły do­gma­tu, żeby in­nym re­li­giom uła­twić ich ak­cep­ta­cję? Jest to mało praw­do­po­dob­ne, gdyż do­gmat o Trój­cy Świ­ętej, ka­mień węgiel­ny chrze­ści­ja­ństwa, jest ta­kże ka­mie­niem ob­ra­zy, któ­ry blo­ku­je wszel­ką mo­żli­wo­ść po­ro­zu­mie­nia z ju­da­izmem i z is­la­mem. Dla tych dwóch re­li­gii chrze­ści­ja­ństwo jest po­li­te­izmem. Do tej pory chrze­ści­ja­nin mógł od­po­wie­dzieć, że tak nie jest, sko­ro trzy Oso­by Bo­skie są jed­nym i tym sa­mym Bo­giem. Te­raz nie może już tak twier­dzić, je­śli jest Fran­cu­zem, sko­ro bo­wiem trzy Oso­by mają wspól­ną tyl­ko na­tu­rę, a nie sub­stan­cję czy byt, to ka­żda z nich jest Bo­giem tak samo jak dwie po­zo­sta­łe. Tak jak ja­kiś oj­ciec i jego syn są dwo­ma mężczy­zna­mi ma­jący­mi tę samą na­tu­rę, tak Oj­ciec i Syn są dwo­ma bo­ga­mi. Nie to chcia­no po­wie­dzieć, ale po co w ta­kim ra­zie za­stępo­wać wła­ści­we sło­wo in­nym, któ­re wła­ści­we nie jest? Nie wiem tego, ale po pierw­sze mu­szę stwier­dzić, że ża­den z ksi­ęży, któ­rym za­da­łem to py­ta­nie, nie wy­da­wał się uwa­żać, iż ta zmia­na sło­wa może mieć ja­kie­kol­wiek zna­cze­nie. Do­dam, że gdy­by ich nie­co przy­ci­snąć do muru, twier­dzi­li­by, że re­for­ma­to­rzy nie­wąt­pli­wie chcie­li unik­nąć sło­wa „sub­stan­cja” jako zbyt tech­nicz­ne­go czy zbyt uczo­ne­go, nic nie mó­wi­ąc ma­sie zwy­kłych wier­nych, a za to sens sło­wa „na­tu­ra” jest dla nich zro­zu­mia­ły i zna­ny. Może tak być, ale ce­lem Sym­bo­lu nie jest wy­ja­śnia­nie ta­jem­ni­cy, lecz jej zde­fi­nio­wa­nie. A nie de­fi­niu­je się jej mó­wi­ąc, że Syn ma tę samą na­tu­rę co Oj­ciec, gdyż jest to praw­dą w od­nie­sie­niu do wszyst­kich sy­nów. Nie­zgłębio­ną ta­jem­ni­cą by­ło­by, gdy­by syn nie miał tej sa­mej na­tu­ry co jego oj­ciec. Stwier­dza­jąc, że mają tę samą na­tu­rę, nic mówi się w ogó­le nic, chy­ba że praw­dę tego sa­me­go ro­dza­ju co praw­dy, któ­re przy­nio­sły sła­wę Panu de la Pa­lis­se[62]. Fak­tycz­nie, do mas chcia­no prze­mó­wić języ­kiem mas; sub­stan­cja jest sło­wem uczo­nym, na­tu­ra jest bar­dziej po­pu­lar­na i prost­sza; za­stąpio­no więc nią sub­stan­cję, na­wet je­śli to nie jest wła­ści­we sło­wo. Nie­za­le­żnie od tego, jaka będzie przy­szło­ść no­wej for­mu­ły, fakt, że mo­żna było ją kie­dyś za­pro­po­no­wać i przy­jąć, sam w so­bie jest ogrom­nie wy­mow­ny. Nie roz­strząsa­my tu­taj pro­ble­mu sa­me­go w so­bie, ale jako przy­kład praw­dy, któ­ra jest wspól­na ma­lar­stwu, mu­zy­ce, li­te­ra­tu­rze, a na­wet li­tur­gii: wszel­kie uma­so­wie­nie po­ci­ąga za sobą ba­na­li­za­cję. Po­rzu­ce­nie wspó­łi­stot­no­ści by­ło­by teo­lo­gicz­ną po­twor­no­ścią, gdy­by ci, któ­rzy się za tym opo­wia­da­ją, nie uwa­ża­li, że w grun­cie rze­czy to nie ma zna­cze­nia, że na­tu­ra i sub­stan­cja to jest to samo, a je­śli chce się po­zy­skać masy lub ich nie utra­cić, trze­ba do­sto­so­wać się do wła­ści­we­go im po­zio­mu in­te­lek­tu­al­ne­go. Stwa­rza­nie im wra­że­nia, że ro­zu­mie­ją ta­jem­ni­cę, na dłu­ższą metę nie jest jed­nak dzia­ła­niem opła­cal­nym. Ana­lo­gicz­ną po­my­łkę po­pe­łnia się wy­cho­dząc z za­ło­że­nia, że re­li­gij­ne masy lu­bią ba­nal­no­ść. Jest wręcz prze­ciw­nie. Le­piej by zro­bio­no przyj­mu­jąc bez ko­men­ta­rza, że Bóg jest jed­nym by­tem w trzech Oso­bach i wy­po­wia­da­jąc tę praw­dę w na­go­ści jej ści­słej for­mu­ły teo­lo­gicz­nej, za­miast ser­wo­wać tłu­mom sfa­łszo­wa­ną teo­lo­gię, za­wsze wy­star­cza­jąco dla nich do­brą, a praw­dę za­cho­wy­wać dla szkół, gdzie sa­cra do­ctri­na jest na­ucza­na jako wie­dza ezo­te­rycz­na, za­strze­żo­na dla wta­jem­ni­czo­nych. Ukry­wa­nie ta­jem­ni­cy nie jest do­brą me­to­dą, by skło­nić do jej przy­jęcia; gar­dze­nie tłu­ma­mi nie jest do­brym spo­so­bem, by po­zy­skać ich uzna­nie. Lud ni­g­dy nie jest ba­nal­ny. Ra­czej nie zno­si, by uda­wać ba­nal­no­ść z na­dzie­ją na spra­wie­nie mu przy­jem­no­ści. Sam Ko­ściół ni­cze­go ta­kie­go nie chce; wie na­wet, że musi spo­dzie­wać się tego ro­dza­ju wy­pa­czeń z chwi­lą, gdy w swo­im języ­ku li­tur­gicz­nym zre­zy­gnu­je z przy­wi­le­ju, któ­rym język ten cie­szył się przez wie­le wie­ków. Pa­pież Pa­weł VI ja­sno okre­ślił wy­zwa­nie i ry­zy­ko re­for­my w prze­mó­wie­niu z 7 mar­ca 1965 roku do tłu­mu zgro­ma­dzo­ne­go na Pla­cu świ­ęte­go Pio­tra w Rzy­mie. Wy­ra­źnie tu zde­fi­nio­wał swo­ją głów­ną mo­ty­wa­cję: „Do­bro ludu wy­ma­ga, by za­trosz­czyć się o umo­żli­wie­nie wier­nym ak­tyw­ne­go udzia­łu w kul­cie pu­blicz­nym Ko­ścio­ła”. Aby „swo­ją mo­dli­twę uczy­nić zro­zu­mia­łą”, Ko­ściół po­świ­ęcił za­tem „swój wła­sny język”, ła­ci­nę, „któ­ra jest języ­kiem sa­kral­nym, po­wa­żnym, pi­ęk­nym, bar­dzo eks­pre­syj­nym i ele­ganc­kim”. Po czym, od­sła­nia­jąc sed­no swo­jej my­śli i za­gad­nie­nia, Oj­ciec Świ­ęty do­dał, że Ko­ściół „po­świ­ęcił ró­żne wie­lo­wie­ko­we tra­dy­cje, a przede wszyst­kim jed­no­ść języ­ka wśród ró­żnych swo­ich lu­dów, dla do­bra wi­ęk­szej uni­wer­sal­no­ści, aby do­trzeć do wszyst­kich”. Nie spo­sób le­piej okre­ślić tej trud­no­ści – mu­szą ją prze­zwy­ci­ężyć ma­so­we spo­łe­cze­ństwa, a ich wy­si­łki po­dej­mo­wa­ne na rzecz uma­so­wie­nia tyl­ko bar­dzo rzad­ko zdo­ła­ją ca­łko­wi­cie ją po­ko­nać. Aby wszy­scy wier­ni rze­czy­wi­ście uczest­ni­czy­li w kul­cie, któ­ry sta­no­wi samo ży­cie Ko­ścio­ła, Ko­ściół z ża­lem po­sta­na­wia przy­jąć, za­le­cić, a w ra­zie po­trze­by na­rzu­cić uży­wa­nie języ­ków na­ro­do­wych jako języ­ków li­tur­gicz­nych. Po­dział chrze­ści­jan na dwa po­rząd­ki, na tych, któ­rzy zna­ją język li­tur­gicz­ny i ro­zu­mie­ją jego sens oraz na tych, któ­rzy nie zna­jąc go, mogą tyl­ko po­śred­nio i nie­do­sko­na­le śle­dzić ak­cję li­tur­gicz­ną, przy któ­rej są obec­ni, ma ustąpić miej­sca ogrom­nej spo­łecz­no­ści wier­nych, któ­rzy wszy­scy będą bez­po­śred­nio uczest­ni­czyć w ce­le­bra­cji tego sa­me­go kul­tu, ro­zu­mia­ne­go w tym sa­mym sen­sie. Tyle, że aby ten sku­tek był mo­żli­wy, Ko­ściół musi po­świ­ęcić jed­no­ść swo­je­go języ­ka, aby zy­skać jed­no­ść sen­su. To wła­śnie ozna­cza­ją sło­wa Pa­wła VI, kie­dy pod­kre­śla­jąc z nie­do­ści­gnio­ną mocą pa­ra­dok­sal­no­ść tej sy­tu­acji, mówi on o po­świ­ęce­niu „języ­ko­wej jed­no­ści mi­ędzy ró­żny­mi lu­da­mi” Ko­ścio­ła, na rzecz osi­ągni­ęcia wi­ęk­szej uni­wer­sal­no­ści – uni­wer­sal­no­ści wszyst­kich chrze­ści­jan. Istot­nie, za­uwa­ży­li­śmy trud­no­ść za­gad­nie­nia, aby bo­wiem za­pew­nić wła­sny eku­me­nizm, Ko­ściół we Fran­cji wła­śnie od­stąpił od szer­sze­go eku­me­ni­zmu: nie ma już tego sa­me­go Cre­do co Ko­ściół Rzym­ski, La Mes­sa del­la com­mu­ni­tà cri­stia­na już nie jest Mszą ca­łe­go Ko­ścio­ła. Aby ze­ku­me­ni­zo­wać się we Fran­cji, tra­ci swo­ją uni­wer­sal­no­ść. Ka­wa­łko­wać i dzie­lić, żeby jed­no­czyć i przy­swa­jać – oto dy­le­mat, z ja­kim zma­ga­ją się wszyst­kie spo­łe­cze­ństwa ma­so­we w po­dej­mo­wa­nym tru­dzie wzra­sta­nia. Tu i ów­dzie roz­sze­rze­nie jest od­wrot­nie pro­por­cjo­nal­ne do zro­zu­mie­nia. Im wi­ęcej spo­łecz­no­ści ma­so­we wchła­nia­ją ró­żno­rod­nych ele­men­tów, tym trud­niej utrzy­mać ma­so­wy cha­rak­ter tych spo­łe­cze­ństw. Fran­cu­zi, któ­rzy wie­rzą w jed­ną i nie­po­dziel­ną re­pu­bli­kę za­po­mi­na­ją, że ci z Nan­tes są rów­nież Bre­to­ńczy­ka­mi, ci z Sa­int-Jean-de-Luz są Ba­ska­mi, a ci z Per­pi­gnan Ka­ta­lo­ńczy­ka­mi; ci z Ni­cei Ni­cej­czy­ka­mi, a ci z Ajac­cio Kor­sy­ka­na­mi, ci z Cham­béry Sa­baud­czy­ka­mi, ci ze Stras­bur­ga Al­zat­czy­ka­mi, a ci z Dun­kier­ki Fla­man­da­mi, i tę li­stę mo­żna by ci­ągnąć da­lej. Zjed­no­czo­ne Kró­le­stwo Wiel­kiej Bry­ta­nii i Ir­lan­dii po­zo­sta­je zjed­no­czo­ne nie w pe­łni i z wiel­kim tru­dem, gdyż ani Wa­lij­czy­cy, ani Szko­ci nie są An­gli­ka­mi. Ani Ka­na­da, ani Sta­ny Zjed­no­czo­ne nie są spo­łe­cze­ństwa­mi ma­so­wy­mi w moc­nym zna­cze­niu tego sło­wa, i praw­do­po­dob­nie naj­gor­szą prze­szko­dą do prze­zwy­ci­ęże­nia przez roz­le­głą Spo­łecz­no­ść Na­ro­dów, do ja­kiej dąży zie­mia, są same na­ro­dy; będą mu­sia­ły się po­ka­wa­łko­wać i po­now­nie roz­ło­żyć na ele­men­ty et­nicz­ne, z któ­rych się skła­da­ją, za­nim jed­no­ść, do któ­rej dążą, za­ist­nie­je nie tyl­ko w ak­cep­ta­cji ich ja­kże owoc­nych jed­nost­ko­wych ró­żnic, ale jako ich za­bez­pie­cze­nie. Sza­ra masa, jaką z Fran­cji uczy­ni­ła jej biu­ro­kra­cja, po­zwa­la prze­wi­dzieć, czym by­ło­by praw­dzi­wie zin­te­gro­wa­ne, uni­wer­sal­ne spo­łe­cze­ństwo ma­so­we. Ko­ściół na­to­miast cie­szy się je­dy­nym w swym ro­dza­ju przy­wi­le­jem, jako że praw­dzi­wa jego jed­no­ść jest w isto­cie ca­łko­wi­cie du­cho­wa, a w kon­se­kwen­cji zdol­na osta­tecz­nie po­ko­nać wszyst­kie prze­szko­dy, ja­kie mu prze­ciw­sta­wia jego do­cze­sna kon­dy­cja. Nie­mniej jed­nak Ko­ściół za­wsze będzie mu­siał wal­czyć, by je po­ko­nać i by jego nie­ustan­nie kwe­stio­no­wa­ne zwy­ci­ęstwa nie ob­ró­ci­ły się w klęski. II So­bór Wa­ty­ka­ński jest oczy­wi­stym prze­ja­wem jego ży­wot­no­ści, po­dob­nie jak trud­no­ści, z ja­ki­mi za­wsze będzie się zma­gał. Ja­sno­ść spoj­rze­nia obej­mu­jące­go pro­ble­my, w któ­re jest za­an­ga­żo­wa­ne wręcz jego ży­cie, wy­ni­ka z prze­ni­kli­wo­ści, któ­ra każe mu od­ró­żniać to, co ubocz­ne i dru­go­rzęd­ne od tego, co je­dy­nie ko­niecz­ne, a cze­go za­cho­wa­nie jest jego mi­sją. Fakt, że cza­sem tra­ci­my to z oczu pod za­ra­sta­jący­mi to chwa­sta­mi, jest rze­czą nie­uchron­ną. Ko­ściół jest praw­dzi­wą spo­łecz­no­ścią ma­so­wą je­dy­nie na tyle, na ile owo unum ne­ces­sa­rium jest spo­iwem i do­brem wspól­nym wszyst­kich jego wier­nych. Mo­żna być lep­szym lub gor­szym chrze­ści­ja­ni­nem, ale ist­nie­je tyl­ko je­den spo­sób – ten sam dla wszyst­kich – by nim być albo nie być. Nie­uchron­ne prze­ciw­no­ści i nie­po­ro­zu­mie­nia po­wsta­jące wsku­tek ak­tu­ali­za­cji Ko­ścio­ła wi­ążą się z na­tu­rą tego ro­dza­ju spo­łecz­no­ści. Tak jak ko­niecz­ne jest, by wszy­scy chrze­ści­ja­nie nie mó­wi­li tym sa­mym języ­kiem po to, by wszy­scy łączy­li się w jed­nej wie­rze, tak samo ko­niecz­ne jest, by sztu­ka, li­te­ra­tu­ra, oby­cza­je, kult i li­tur­gia Ko­ścio­ła nie wi­ąza­ły się z gu­stem i z wie­dzą ja­kie­jś in­te­lek­tu­al­nej czy spo­łecz­nej eli­ty. By­ło­by to wi­ąza­niem jego przy­szło­ści z przy­szło­ścią mniej­szo­ści, z pew­no­ścią otwar­tych, lecz wąskich, pod­czas gdy orędzie chrze­ści­ja­ńskie jest skie­ro­wa­ne do wszyst­kich. Wszel­kim tego ro­dza­ju mu­ta­cjom nie­uchron­nie to­wa­rzy­szy ob­ni­że­nie wszyst­kich po­zio­mów, co jest nie do unik­ni­ęcia. Z pew­no­ścią ar­ty­ści, li­te­ra­ci, być może na­wet fi­lo­zo­fo­wie i teo­lo­go­wie ko­niecz­nie mu­szą zgo­dzić się my­śleć i mo­dlić się tak samo jak wszy­scy, aby nie wy­klu­czać z kul­tu tych, któ­rzy nie mogą w nim uczest­ni­czyć w spo­sób wła­ści­wy eli­tom. Za­wsze będą ist­nia­ły ka­pli­ce dla sa­mot­ni­ków, ale kie­dy po­my­śleć, że chrze­ści­ja­ństwo jest w isto­cie spo­łecz­no­ścią otwar­tą na wszyst­kich lu­dzi, na wszyst­kie rasy i na wszyst­kie kul­tu­ry czy ugo­ry, i że jego orędzie musi do­trzeć do nich wszyst­kich w ca­ło­ści, zro­zu­mia­łe jest, że jego kult, li­tur­gia, a na­wet na­ucza­nie mu­szą stać się mo­żli­wie naj­bar­dziej do­stęp­ne. Chrze­ści­ja­ństwo jako pierw­sze musi stać się wszyst­kim dla wszyst­kich. Pro­blem jest tak roz­le­gły, że spoj­rze­nie gubi się w jego szcze­gó­łach, ale mo­żna przyj­rzeć się z bli­ska nie­któ­rym kon­kret­nym przy­pad­kom, gdzie naj­wa­żniej­sze jego dane same się na­rzu­ca­ją. J.-K. Huy­smans po­cząt­ko­wo chciał za­ty­tu­ło­wać jed­ną ze swo­ich ksi­ążek Les deux fa­ces de Lo­ur­des [„Dwa ob­li­cza Lo­ur­des”]. Osta­tecz­nie opu­bli­ko­wał ją pod zna­nym ty­tu­łem: Les fo­ules de Lo­ur­des [„Tłu­my w Lo­ur­des”]. Nic ko­rzyst­niej nie świad­czy o pe­łnej pa­sji po­wa­dze i o głębi in­tu­icji, któ­re in­spi­ro­wa­ły jego oce­nę mia­sta, kul­tu, li­tur­gii, gdzie wszyst­ko ra­ni­ło jego gust i wra­żli­wo­ść[63]. Mó­głby za­cho­wać pierw­szy ty­tuł, gdyż w swej ksi­ążce często prze­ciw­sta­wia so­bie mer­kan­ty­lizm roz­ple­nio­ny wo­kół Gro­ty ob­ja­wień, choć sama gro­ta jest ide­al­nie czy­sta, po­pu­lar­ny, a nie­kie­dy po­spo­li­ty aspekt tych zgro­ma­dzeń, li­czących od trzy­dzie­stu do pi­ęćdzie­si­ęciu ty­si­ęcy piel­grzy­mów, brzy­do­tę bu­dow­li i ich tzw. ar­ty­stycz­ne­go wy­stro­ju, ba­nal­no­ść nie­ko­ńczących się śpie­wów, po­wta­rza­nych przez nie­zli­czo­ne, fa­łszy­we gło­sy w ukła­dzie, któ­re­go po­li­to­nal­no­ść ni­cze­go nie za­wdzi­ęcza kunsz­to­wi mu­zycz­ne­mu, a przy tym wszyst­kim, a na­wet po­śród tego wszyst­kie­go, re­li­gij­ne unie­sie­nie, od któ­re­go nikt nie jest wol­ny, wzgar­dze­nie ludz­kim po­wa­ża­niem, któ­re mo­żna zna­le­źć tyl­ko tam, i wresz­cie moc mo­dli­twy, któ­rej piel­grzym czu­je się ra­czej miej­scem niż przy­czy­ną – to wszyst­ko wy­ła­nia się ze zja­wi­ska, ja­kim są rze­czy­wi­ście „tłu­my w Lo­ur­des”. Skąd przy­by­wa­ją? Dla­cze­go przy­by­wa­ją? Co ozna­cza ten przy­pływ i od­pływ, któ­ry nie­sie piel­grzy­mów do gro­ty, pro­wa­dzi z po­wro­tem do tym­cza­so­wych do­mostw i po­now­nie wy­rzu­ca ludz­ką falę na brzeg rze­ki Gave, ku Ró­ża­ńco­wi i espla­na­dzie, do­kąd za­wsze do­cho­dzą pro­ce­sje? Nikt tego nie wie, ale te tłu­my tam są, i wła­śnie w ich obec­no­ści za­wie­ra się zja­wi­sko Lo­ur­des. Es­te­tycz­ne sądy Huy­sman­sa da się uza­sad­nić z punk­tu wi­dze­nia sztu­ki, ale być może w swo­im dru­gim, ja­kże traf­nie do­bra­nym ty­tu­le mó­głby on zna­le­źć coś, co po­go­dzi­ło­by prze­ci­wie­ństwo, ja­kie w swo­im mnie­ma­niu roz­po­znał mi­ędzy dwo­ma ob­li­cza­mi Lo­ur­des. Lo­ur­des ma bo­wiem tyl­ko jed­no ob­li­cze. Trze­ba je brać ta­kie, ja­kim jest, albo po­wstrzy­mać się od za­bie­ra­nia gło­su. Te­ren Gro­ty ob­ja­wień jest miej­scem spo­łe­cze­ństwa ma­so­we­go, je­śli ta­kie miej­sce kie­dy­kol­wiek ist­nia­ło. Ma taką moc wchła­nia­nia i przy­swa­ja­nia, że bły­ska­wicz­nie i ca­łko­wi­cie włącza w sie­bie lu­dzi, gdy tyl­ko po­sta­wią sto­pę na jego te­ry­to­rium. Przy­by­ły ze wszyst­kich kra­jów, mó­wi­ący naj­prze­ró­żniej­szy­mi języ­ka­mi, nie­kie­dy wy­zna­jący nie tyl­ko inne niż ka­to­li­cyzm od­mia­ny chrze­ści­ja­ństwa, ale na­wet re­li­gie nie­chrze­ści­ja­ńskie, lud ten, za­wsze sta­no­wi­ący jed­no, znaj­du­je spo­sób, żeby po­zo­stać nie­zmien­ny, za­ra­zem nie­ustan­nie się od­na­wia­jąc. Kie­dy słusz­nie ura­żo­ny, zły hu­mor es­te­ty po­zwa­la Huy­sman­so­wi przez chwi­lę do­strzec rze­czy ta­kie, ja­ki­mi są, wy­czu­wa on, a cza­sa­mi z mocą mówi, że li­tur­gie w Lo­ur­des są ta­kie, ja­kie po­win­ny być, aby otwo­rzyć ser­ca na prze­sła­nie, ja­kie kie­ru­je do nich to miej­sce[64]. Od­po­wie­dzial­ni za przy­tła­cza­jący wy­strój w ża­den spo­sób nie szko­dzą tym, któ­rych oso­bi­sty wy­ra­fi­no­wa­ny gust na­sta­wia prze­ciw­ko temu wy­stro­jo­wi, gdyż nie da się wy­klu­czyć, że ar­ty­stycz­ny lud chce na­sy­cić się pi­ęk­nem, a przy­naj­mniej że nad­miar brzy­do­ty bu­dzi w nim za­kło­po­ta­nie, ale bar­dziej praw­do­po­dob­ne jest, że gust tłu­mów za­wsze zwró­ci się ku temu, co po­chle­bia jego pu­sto­cie. Albo nie pa­trzy i nie sły­szy, albo z pi­ęk­na, ja­kie mu się po­zwa­la zo­ba­czyć czy usły­szeć, za­uwa­ża tyl­ko to, co mo­żna do­strzec w brzy­do­cie i co schle­bia jego za­mi­ło­wa­niu do pro­stych, po­wta­rza­nych w nie­sko­ńczo­no­ść przy­jem­no­ści. Ar­ty­ści, względem któ­rych Huy­smans oka­zu­je się tak su­ro­wy, sami są częścią tłu­mów, dla któ­rych pra­cu­ją. Mass me­dia są nie mniej nie­zbęd­ne spo­łecz­no­ści re­li­gij­nej jak wszyst­kim in­nym; za­chęca się ją do uży­wa­nia języ­ka nie­będące­go języ­kiem sztuk pi­ęk­nych i li­te­ra­tu­ry pi­ęk­nej, żeby był on zro­zu­mia­ły dla wszyst­kich. Dla ma­so­wej spo­łecz­no­ści re­li­gij­nej – ma­so­wy kult, ma­so­wa li­tur­gia i ma­so­wa sztu­ka. Tro­ska o upo­rząd­ko­wa­nie i ukie­run­ko­wa­nie re­form, w któ­rych wcho­dzi w grę tak wie­le rosz­czeń du­cho­wych, nie na­le­ży ani do so­cjo­lo­ga, ani do fi­lo­zo­fa, na­to­miast ob­ser­wa­cja skut­ków ro­snące­go uma­so­wie­nia środ­ków in­for­ma­cji o me­to­dach apo­sto­la­tu sto­so­wa­nych przez dwa­dzie­ścio­kroć stu­let­ni Ko­ściół jest in­te­re­su­jącym w naj­wy­ższym stop­niu przed­mio­tem re­flek­sji. Nie wy­da­je się, by Ko­ściół uświa­do­mił już sam so­bie roz­le­gło­ść za­gad­nie­nia. II So­bór Wa­ty­ka­ński zna­ko­mi­cie roz­po­znał jego na­tu­rę; szcze­gól­nie traf­nie do­strze­gł pro­ble­my, ja­kie chrze­ści­ja­ni­no­wi stwa­rza ro­snący wpływ ma­so­wych środ­ków in­for­ma­cji, któ­re­mu on często nie­świa­do­mie ule­ga, ale de­kret so­bo­ro­wy oma­wia­jący to za­gad­nie­nie nie mówi wy­ra­źnie, do ja­kie­go stop­nia sam Ko­ściół może zo­stać zmu­szo­ny do ko­rzy­sta­nia z nich albo już z nich ko­rzy­sta, nie ma­jąc ja­snej tego świa­do­mo­ści[65]. Wspó­łcze­śnie sto­so­wa­na ter­mi­no­lo­gia so­cjo­lo­gicz­na nie była do­brze zna­na Oj­com; nie­któ­rzy ją po­zna­li, ale jest ona jesz­cze płyn­na, a jako że prze­kła­da­ła się rów­nie sła­bo na ła­ci­nę jak na fran­cu­ski, po­nie­waż nie zde­cy­do­wa­li się mó­wić po ame­ry­ka­ńsku, mu­sie­li się za­do­wo­lić nie­do­kład­ny­mi okre­śle­nia­mi rów­no­znacz­ny­mi. Mass me­dia of in­for­ma­tion, czy of com­mu­ni­ca­tion w ty­tu­le so­bo­ro­we­go de­kre­tu sta­ją się środ­ka­mi spo­łecz­ne­go prze­ka­zu, co dość sła­bo od­da­je pier­wot­ny sens for­mu­ły. Za­uwa­żmy jed­nak, że ten sens do­kład­nie uchwy­ci­li au­to­rzy de­kre­tu In­ter mi­ri­fi­ca. Jak de­kla­ru­je Ko­ściół, „wśród nie­zwy­kłych wy­na­laz­ków tech­ni­ki (...) wy­ró­żnia­ją się środ­ki, któ­re ze swej na­tu­ry zdol­ne są bez­po­śred­nio wpły­wać nie tyl­ko na po­szcze­gól­nych lu­dzi, lecz ta­kże na zbio­ro­wo­ści i na całą spo­łecz­no­ść ludz­ką, a mia­no­wi­cie: pra­sa, kino, ra­dio, te­le­wi­zja i inne tym po­dob­ne, któ­re dla­te­go słusz­nie mo­żna na­zwać środ­ka­mi spo­łecz­ne­go prze­ka­zu” [nr 1][66]. Ko­ściół naj­wy­ra­źniej uznał, że jego prze­zna­cze­niem jest ko­rzy­sta­nie z tych no­wych środ­ków, by pra­co­wać na rzecz „roz­sze­rza­nia i umac­nia­nia kró­le­stwa Bo­że­go” [nr 2]. Ści­ślej mó­wi­ąc, Ko­ściół ka­to­lic­ki pa­mi­ęta, że za­ło­żył go Je­zus Chry­stus, aby gło­sił wszyst­kim lu­dziom do­brą no­wi­nę o zba­wie­niu i uzna­je, „że do jego obo­wi­ąz­ków na­le­ży gło­sze­nie orędzia zba­wie­nia, rów­nież za po­mo­cą środ­ków ma­so­we­go prze­ka­zu, i po­ucza­nie lu­dzi o wła­ści­wym ich wy­ko­rzy­sty­wa­niu” [nr 3]. Mądre za­le­ce­nia So­bo­ru od­no­szące się do wy­cho­wa­nia pro­du­cen­tów i wi­dzów, czy­tel­ni­ków czy słu­cha­czy, do­ty­czące rów­nież od­po­wie­dzial­no­ści spo­czy­wa­jącej na ka­żdej z tych grup, jesz­cze wy­ra­źniej po­ka­zu­ją, że Ko­ściół bar­dzo po­wa­żnie trak­tu­je wspó­łcze­sne uma­so­wie­nie swo­jej pro­pa­gan­dy. Oj­ciec Świ­ęty pe­łni „zwierzch­ni[ą] opiek[ę] pa­stersk[ą] w za­kre­sie środ­ków spo­łecz­ne­go prze­ka­zu” [nr 19]; w tym za­da­niu po­ma­ga mu „spe­cjal­ny urząd Sto­li­cy Apo­stol­skiej”, a bi­sku­pi mają czu­wać „nad tego ro­dza­ju dzia­ła­nia­mi i przed­si­ęw­zi­ęcia­mi we wła­snych die­ce­zjach” [nr 20], zaś w ska­li kra­jo­wej na­le­ży two­rzyć „na­ro­do­we urzędy do spraw pra­sy, ki­ne­ma­to­gra­fii, ra­dio­fo­nii i te­le­wi­zji” [nr 21]. Po­słu­gi­wa­nie się tech­ni­ka­mi ma­so­wy­mi wszędzie na­stręczy nie­uchron­nych pro­ble­mów. Uto­pią jest mnie­ma­nie, że w ka­żdej dzie­dzi­nie eli­ty podźwi­gną masy na wy­ży­ny swo­jej sztu­ki; wręcz nie­zdro­wo jest pra­gnąć, by – kie­dy to się nie uda – eli­ty pró­bo­wa­ły ogra­ni­czać pod­bój wszel­kie­go ro­dza­ju ak­tyw­no­ści in­te­lek­tu­al­nej, ar­ty­stycz­nej i mo­ral­nej przez środ­ki ma­so­we, któ­re co­raz bar­dziej pró­bu­ją je pod­po­rząd­ko­wać swo­im wła­snym ce­lom. Nie by­ło­by to słusz­ne. Masy mają pra­wo do swo­jej wła­snej kul­tu­ry i wła­ści­wych jej środ­ków. Może na­wet dzi­wić, że nie przej­mu­ją wszyst­kich ma­so­wych środ­ków prze­ka­zu i in­for­ma­cji. A za­tem rów­nież i pra­sa ka­to­lic­ka będzie mu­sia­ła utwo­rzyć ma­so­wą pra­sę dla mas i na ich po­zio­mie. Ci, któ­rzy z tego po­wo­du będą jej czy­nić wy­rzu­ty, po­ka­żą je­dy­nie, że mylą się co do sen­su po­wszech­nej re­wo­lu­cji, przed któ­rej wpły­wem nikt się nie uchro­ni i w któ­rej spo­łecz­no­ść o uni­wer­sal­nym po­wo­ła­niu, taka jak Ko­ściół, po­win­na uczest­ni­czyć. W jed­nym ze swo­ich naj­wa­żniej­szych aspek­tów pro­blem ak­tu­ali­za­cji li­tur­gii spla­ta się z pro­ble­mem in­du­stria­li­za­cji ksi­ążki. Bi­blia, jak wska­zu­je jej ty­tuł, jest Ksi­ęgą par excel­len­ce, ksi­ęgą nad ksi­ęga­mi. Jest rów­nież naj­lep­szym in­te­re­sem w prze­my­śle wy­daw­ni­czym, po­nie­waż ta wła­śnie ksi­ążka za­wsze się sprze­da­wa­ła w naj­wi­ęk­szej licz­bie eg­zem­pla­rzy i bez za­gro­że­nia, że rytm sprze­da­ży zwol­ni tem­po. A sprze­da­wa­nie Bi­blii jest zna­ko­mi­tym in­te­re­sem i za­ra­zem po­bo­żnym dzie­łem. Cóż bar­dziej sa­tys­fak­cjo­nu­jące­go niż zbi­cie ma­jąt­ku na sze­rze­niu sło­wa Bo­że­go, poza któ­rym dla czło­wie­ka nie ma zba­wie­nia? Omne tu­lit punc­tum... Nic więc dziw­ne­go, że bi­blij­nej od­no­wie w XX wie­ku, czy­sto re­li­gij­nej u swych źró­deł i za­wsze bez­in­te­re­sow­nej w swej isto­cie, to­wa­rzy­szył za­dzi­wia­jący ciąg dzia­łań edy­tor­skich i ksi­ęgar­skich, któ­re za­słu­gi­wa­ły­by na osob­ną ana­li­zę[67]. Bez Bi­blii nie ma li­tur­gii. Od kie­dy po­sta­no­wio­no, że Pi­smo Świ­ęte będzie do dys­po­zy­cji wszyst­kich we wszyst­kich języ­kach na­ro­do­wych, że czy­ta­nia i Ewan­ge­lie będą czy­ta­ne w języ­ku na­ro­do­wym pod­czas Mszy i Psal­my też, ogrom­ny ry­nek, któ­re­go nie zdo­ła­ły na­sy­cić stu­le­cia, od­młod­niał w pe­łni i ca­łko­wi­cie. Re­li­gij­no­ść ni­g­dy szyb­ciej nie przy­nio­sła licz­niej­szych ani ko­rzyst­niej­szych kon­se­kwen­cji prze­my­sło­wych i han­dlo­wych. Przy oka­zji wspo­mnij­my też, że dzia­łal­no­ść edy­tor­ska, pro­wa­dzo­na w „no­wo­cze­snym” du­chu, oży­wia­jącym i wspie­ra­jącym in­du­stria­li­za­cję ksi­ążki, w spo­sób na­tu­ral­ny uru­cha­mia wszyst­kie tech­ni­ki re­kla­my i dys­try­bu­cji han­dlo­wej: „Osiem­dzie­si­ąt osiem barw­nych re­pro­duk­cji, na kre­do­wym pa­pie­rze, ob­ra­zów mi­strzów, któ­re przy­no­szą chlu­bę mu­ze­om i pry­wat­nym zbio­rom w Eu­ro­pie i w Ame­ry­ce: Mi­chał Anioł, Ty­cjan, Rem­brandt, Mu­ril­lo, Ve­ro­ne­se... itd.”. Aby spo­tęgo­wać sma­ko­wi­to­ść tego zbio­ru, do­da­je się, że „wie­le tych re­pro­duk­cji jest zu­pe­łnie nie­zna­nych sze­ro­kie­mu od­bior­cy, gdyż ory­gi­na­ły są za­zdro­śnie strze­żo­ne przez swo­ich wła­ści­cie­li”. Kie­dy więc chrze­ści­ja­nin cie­szy się po­sia­da­niem wi­ze­run­ków Zba­wi­cie­la na wy­łącz­ną wła­sno­ść, je­śli tak mo­żna po­wie­dzieć, dział re­kla­my wy­daw­nic­twa z sa­tys­fak­cją ob­li­cza, że „Ksi­ęga nad ksi­ęga­mi ma swo­je miej­sce w ka­żdym ka­to­lic­kim ogni­sku do­mo­wym”. Ja­kże wiel­kie to przed­si­ęw­zi­ęcie, gdy­by to tyl­ko była praw­da! Wy­ko­rzy­staj­my więc for­mu­larz za­mó­wie­nia; nie wy­pi­sa­no na nim licz­by za­mó­wio­nych eg­zem­pla­rzy, za któ­re opła­tę roz­ło­żo­no na dwa­na­ście mie­si­ęcy, lecz po­zo­sta­wio­no ją do uzna­nia sub­skry­ben­ta. Zdzi­wie­nie tymi spra­wa­mi by­ło­by na­iw­no­ścią, a zgor­sze­nie fa­ry­ze­izmem; ży­cie re­li­gij­ne to­czy się w cza­sie i w prze­strze­ni, wspó­łcze­sny mo­dli­tew­nik nie może przy­po­mi­nać XVII-wiecz­nych. Rów­nie bzdur­ne by­ły­by pro­te­sty prze­ciw­ko nie­sły­cha­ne­mu ubó­stwu umy­sło­we­mu ko­mik­sów zwa­nych „ko­micz­ny­mi”, w któ­rych w pew­nym apo­stol­skim ty­go­dni­ku opi­sy­wa­ne są przy­go­dy Kle­opa­try, dru­ida Pa­no­ra­mik­sa, Aste­rik­sa i Nu­me­ro­bi­sa. Nie zni­ża­no by się do ta­kich rze­czy, gdy­by nie ozna­cza­ły one pa­ni­ki, jaka wy­da­je się ogar­niać nie­któ­re śro­do­wi­ska, gdzie wo­bec co­raz bar­dziej po­głębia­jące­go się zo­bo­jęt­nie­nia tłu­mów wo­bec re­li­gii chrze­ści­ja­ńskiej wi­dać co­raz sil­niej­szą wolę ich od­zy­ska­nia. Nie na­le­ży źle zro­zu­mieć sen­su tych uwag. Wy­cho­dzą one z za­ło­że­nia, że apo­sto­lat pra­sy to „au­ten­tycz­ny wspó­łcze­sny apo­sto­lat”, że jest on dzie­łem bo­jow­ni­ka, któ­ry bo­ju­je w ży­ciu, gdyż „te­le­wi­zja, ra­dio, pra­sa, wia­do­mo­ści, to wszyst­ko jest w ży­ciu”. Oczy­wi­ście, ga­ze­ty, któ­re są we wspó­łcze­snym ży­ciu, mu­szą być ga­ze­ta­mi wspó­łcze­sny­mi, a je­śli wspó­łcze­sno­ść wy­ma­ga głup­ko­wa­to­ści co­mic strips, tej li­te­ra­tu­ry dla anal­fa­be­tów, praw­dzi­wy wspó­łcze­sny apo­stoł bez wa­ha­nia pój­dzie za tłu­mem. To ta­kże jest spo­sób, by stać się wszyst­kim dla wszyst­kich[68]. II So­bo­ru Wa­ty­ka­ńskie­go nie mo­żna obar­czać od­po­wie­dzial­no­ścią za spo­so­by sto­so­wa­nia jego za­sad, ale fakt, że nie­któ­re prak­ty­ki, wpro­wa­dzo­ne ostat­nio do tra­dy­cyj­nej li­tur­gii, a dla nas dez­orien­tu­jące, mogą za­sad­nie po­wo­ły­wać się na du­cha Va­ti­ca­num II, po­ka­zu­je, jak da­le­ce zja­wi­sko mass me­dia wy­kra­cza po­nad po­ziom przy­pad­ko­wo­ści i aneg­do­ty. Praw­dą jest, że So­bór za­de­kre­to­wał ich po­wszech­ną mo­bi­li­za­cję w słu­żbie ewan­ge­li­za­cji tłu­mów. Nic więc dziw­ne­go, że po­słu­gi­wa­nie się tak nie­czy­sty­mi środ­ka­mi na­wet w słu­żbie do­bra, cza­sem przy­wle­cze ja­kieś nie­czy­sto­ści, ale po­jęcie nie­czy­sto­ści okre­śla się tyl­ko w od­nie­sie­niu do wcze­śniej ist­nie­jące­go po­jęcia czy­sto­ści. Kie­dy mówi się, że kult re­li­gij­ny jest ob­ci­ążo­ny ar­ty­stycz­ny­mi nie­czy­sto­ścia­mi, for­mu­łu­je się oce­nę na pod­sta­wie pew­nej czy­sto lub za­sad­ni­czo es­te­tycz­nej kon­cep­cji sztu­ki two­rzo­nej przez pi­ęk­no, bez re­flek­sji nad tym, czy dąże­nie w kul­cie do celu ści­śle es­te­tycz­ne­go wręcz prze­ciw­nie, nie wpro­wa­dza istot­nej nie­czy­sto­ści w dąże­nie do celu wła­ści­we­go kul­to­wi, któ­ry w isto­cie jest re­li­gij­ny. Przede wszyst­kim z tego punk­tu wi­dze­nia na­le­ży roz­pa­try­wać pro­ble­my zwi­ąz­ków sztu­ki z re­li­gią. Re­li­gia wy­strze­ga się gar­dze­nia bo­gac­twem sztu­ki, ale bez­po­śred­nio ją ono in­te­re­su­je tyl­ko na tyle, na ile sztu­ka uła­twi jej pe­łnie­nie za­sad­ni­cze­go za­da­nia na­uczy­ciel­ki ro­dza­ju ludz­kie­go. Nie­ko­ńczące się dys­ku­sje mi­ędzy ar­ty­sta­mi, świec­ki­mi, du­chow­ny­mi i oso­ba­mi za­kon­ny­mi na te­mat zwi­ąz­ków mi­ędzy re­li­gią i pi­ęk­nem oraz nad miej­scem pi­ęk­na w ży­ciu re­li­gij­nym w znacz­nej mie­rze opie­ra­ją się na nie­zna­jo­mo­ści pew­ne­go fak­tu: przede wszyst­kim ze względu na swo­je usta­no­wie­nie, a dzi­siaj na­dal z głębo­kie­go za­my­słu, Ko­ściół jest i chce po­zo­stać re­li­gią ma­so­wą, do­sko­na­łym ty­pem tych spo­łe­cze­ństw ma­so­wych, w któ­re są in­te­gral­nie włącze­ni wszy­scy oby­wa­te­le. Ko­ściół nie­uchron­nie musi więc być spo­łecz­no­ścią ska­za­ną na mass me­dia. W pew­nym sen­sie sam II So­bór Wa­ty­ka­ński był bez­pre­ce­den­so­wym w tej ska­li wy­si­łkiem pro­pa­gan­dy i ma­so­we­go od­dzia­ły­wa­nia; tak moc­ne pod­kre­śle­nie pro­ble­mów eku­me­ni­zmu było wy­si­łkiem ma­so­wej ka­to­li­cy­za­cji; tech­ni­ka or­ga­ni­za­cji So­bo­ru wraz z jej na­rzędzia­mi tłu­ma­czeń, te­le­wi­zji, ra­dio­fo­nii, pro­pa­gan­dy przez pra­sę i ob­ra­zu we wszyst­kich jego for­mach, uka­za­ły wszyst­kim oczom i uszom rze­czy­wi­stą so­li­dar­no­ść, któ­ra wi­ąże wszel­ką spo­łecz­no­ść ma­so­wą z uży­wa­niem ma­so­wych i prze­zna­czo­nych dla mas środ­ków in­for­ma­cji. Kry­zy­som uma­so­wie­nia nie­uchron­nie to­wa­rzy­szy utra­ta rze­czy war­to­ścio­wych. Cia­sta na chleb nie za­gnia­ta się z zia­ren zbo­ża, lecz z mąki; ujed­no­li­ce­nie wy­ma­ga­ne w celu uzy­ska­nia da­jącej się do­wol­nie kszta­łto­wać masy nie za­wsze prze­bie­ga bez­bo­le­śnie. Naj­wa­żniej­sze, by prze­mia­ny for­my nie po­ci­ągnęły za sobą żad­nej utra­ty sub­stan­cji. Nie­bez­pie­cze­ństwo jest aż na­zbyt re­al­ne dla wia­ry re­li­gij­nej, po­dob­nie – co wi­dzie­li­śmy – jak re­al­ne jest w in­nych po­rząd­kach. Za­miast uma­so­wić re­li­gię przez wia­rę, po­dej­mu­je się dzi­siaj ró­żne pró­by uma­so­wie­nia wia­ry pod ci­ęża­rem ma­so­wych środ­ków. Sko­ro do­ko­na­no sa­kra­li­za­cji ma­so­wych środ­ków, usi­łu­je się zde­sa­kra­li­zo­wać na­wet wia­rę. Jak stwier­dził nie­daw­no ka­to­lic­ki bi­skup In­do­re, „je­śli wszyst­ko do­brze roz­wa­żyć, wie­rze­nie przez wie­le wie­ków w ja­kąś bo­ską in­spi­ra­cję praw­do­po­dob­nie wy­rządza­ło i na­dal wy­rządza re­li­gii wi­ęcej zła niż do­bra”[69]. Jego oso­bi­stym kry­te­rium praw­dy mo­ral­nej jest „do­bro ludz­ko­ści”. Bi­skup nie mówi, jak roz­strzy­gnąć o tym do­bru, ale inni wy­da­ją się li­czyć na to, że ob­ja­wią nam to środ­ki ma­so­we. Wy­cho­dząc od za­sa­dy, że re­li­gia nie może żyć bez in­for­ma­cji, inny dzi­siej­szy teo­log wy­ci­ąga z tego wnio­sek, że środ­ki ma­so­we, cho­ćby tyl­ko jako środ­ki słu­żące gło­sze­niu do­brej no­wi­ny, na­bie­ra­ją war­to­ści sa­kral­nej, po­dob­nie zresz­tą jak opi­nia, któ­rej są in­ter­pre­ta­to­ra­mi: „Wszech­moc­na, wszech­obec­na, sub­tel­na opi­nia pu­blicz­na ma źró­dło w wol­no­ści i w roz­le­gło­ści in­for­ma­cji, któ­re ją kar­mią; ma też jed­nak swo­je zna­ki po­strze­gal­ne zmy­sło­wo, swo­je «sa­kra­men­ty», jak pi­sał kar­dy­nał Fel­tin („Do­cu­men­ta­tion ca­tho­li­que”, 1418 [1964], 276); tymi sa­kra­men­ta­mi są środ­ki prze­ka­zu, któ­re ją wy­ra­ża­ją i kszta­łtu­ją (...). Pra­sa, ra­dio, kino, te­le­wi­zja to «sa­kra­men­ty» opi­nii pu­blicz­nej...”, itd.[70] Tyl­ko ka­pła­ni mogą za­pew­nić pro­fa­no­wi tak żar­li­wy kult i tak da­le­ko prze­su­nąć gra­ni­ce na­iw­no­ści. Osta­tecz­nie bo­wiem, gdy wia­do­mo, jaka to ob­skur­na, rzad­ko czy­sta kuch­nia wy­twa­rza ową sła­wet­ną opi­nię pu­blicz­ną, mo­żna się za­sta­na­wiać, czy re­li­gia, du­sza li­tur­gii, nie upa­da wła­śnie pod masą swo­ich no­wych środ­ków i nie ule­ga roz­kła­do­wi. Za triumf ilo­ści, za­rów­no w po­rząd­ku du­cha jak w in­nych, pła­ci się utra­tą ja­ko­ści, mo­gącą po­su­nąć się aż do uni­ce­stwie­nia. We wszyst­kich po­rząd­kach zja­wi­sko ma tę samą na­tu­rę. Me­cha­nicz­ne po­wie­la­nie i prze­my­sło­wa eks­plo­ata­cja wy­two­rów du­cha wszędzie za­stępu­ją rze­czy­wi­sto­ść ob­ra­zem i pro­duk­cję re­pro­duk­cją. Ko­mu­ni­kat zni­ka wów­czas pod ko­mu­ni­ka­cją, śro­dek sta­je się ce­lem, co po­ci­ąga za sobą ca­łko­wi­te od­wró­ce­nie war­to­ści. Li­czy się już nie ob­raz ma­la­rza, lecz do­sko­na­ło­ść jego „re­pro­duk­cji”; utwór mu­zycz­ny zni­ka za pły­tą, po­zo­sta­wia­jąc wol­ne pole dla kłó­tli­wej pa­pla­ni­ny „kry­ty­ków płyt”, przedłu­ża­nej trzy czy czte­ro­krot­nym po­wtó­rze­niem tego sa­me­go utwo­ru (ale nie tej sa­mej pły­ty!). Co do ra­dio­fo­nii, ten, kto się w nią za­an­ga­żu­je, szyb­ko zro­zu­mie, że wa­żny jest dla niej nie te­mat, fakt czy po­stać, ale emi­sja, któ­ra sama w so­bie sta­je się swo­im wła­snym ce­lem. Stąd emi­sje po­świ­ęco­ne emi­sjom i „jak sły­sze­li Pa­ństwo wczo­raj”, przy­go­to­wu­jące „jak usły­szą Pa­ństwo ju­tro”. Nie war­to by po­wta­rzać tego wy­wo­du w od­nie­sie­niu do wszyst­kich po­rząd­ków, gdyż stwier­dzi­li­by­śmy tam uni­wer­sal­no­ść tego zja­wi­ska, na­wet w po­rząd­ku „rze­czy li­te­rac­kiej”, gdzie wspó­łcze­sny wy­daw­ca bli­ski jest mnie­ma­nia, że re­kla­ma czy­ni ksi­ążkę. Praw­do­po­dob­nie taki jest sens (czy je­den z sen­sów) du­cho­wej for­mu­ły Mar­shal­la McLu­ha­na: „śro­dek jest prze­sła­niem”. Ro­zu­mia­na do­słow­nie nie mia­ła­by sen­su, gdyż re­pro­duk­cja nie jest ob­ra­zem, pły­ta mu­zy­ką ani te­le­gram wia­do­mo­ścią, ale praw­dą jest, że w ka­żdym z tych po­rząd­ków śro­dek prze­ka­zu w ko­ńcu eli­mi­nu­je prze­kaz, a mass me­dia same w so­bie sta­ją się swo­im wła­snym ce­lem. Na­wet gdy­by cała mu­zy­ka na­gle umil­kła na zie­mi, by­ło­by z cze­go słu­chać jej przez całe wie­ki; wszyst­kie mu­zea mo­gły­by spło­nąć, co nie za­gro­zi­ło­by „edy­to­rom sztu­ki” ko­niecz­no­ścią ogra­ni­cze­nia pro­duk­cji: do­pó­ki ist­nie­ją kli­sze, nic nie jest utra­co­ne, co do ksi­ążek zaś, to je­den eg­zem­plarz-ar­che­typ wy­star­czy­łby do za­opa­trze­nia ca­łej ludz­ko­ści w „ko­pie”. Li­tur­gia wy­bro­ni się le­piej, póki będzie mia­ła od­wa­gę utrzy­mać za­sa­dę, że Msza trans­mi­to­wa­na przez ra­dio nie jest Mszą, ale pod­czas sa­mych emi­sji rzad­ko sły­szy się przy­po­mnie­nie tej za­sa­dy. Po­trze­ba by tu zresz­tą wy­si­łku nie­mal nad­ludz­kie­go i będące­go prze­ciw­wa­gą dla wy­si­łku wy­ma­ga­ne­go od ka­zno­dziei, sko­ro bo­wiem pra­cu­je on dla ma­so­we­go środ­ka, to osi­ągnie suk­ces, gdy spra­wi, że wszyst­ko prze­bie­gnie tak, jak gdy­by ob­raz prze­ka­zy­wa­ny prze­zeń za po­mo­cą ra­dia na wszyst­kie stro­ny świa­ta był prak­tycz­nie rów­no­znacz­ny z rze­czy­wi­sto­ścią. Może się zda­rzyć, że będzie względem niej na­drzęd­ny. Do­pó­ki po­zo­sta­nie oczy­wi­ste, że ob­raz na­drzęd­nej rze­czy­wi­sto­ści jest nie­wspó­łmier­ny do pod­rzęd­nej na­wet rze­czy­wi­sto­ści, nic nie będzie stra­co­ne. Ktoś, kto się od­da­je ta­kim re­flek­sjom, ustrze­że się przed złu­dze­niem, ja­ko­by mógł sku­tecz­nie chwa­lić lub ga­nić to, co się dzie­je; cho­dzi o fak­ty, na któ­re nikt nic nie po­ra­dzi i o to, że przy tak sil­nym uwa­run­ko­wa­niu strasz­li­wy­mi na­ci­ska­mi wy­wie­ra­ny­mi przez spo­łe­cze­ństwa ma­so­we na wszyst­kich swo­ich człon­ków, co­raz bar­dziej tra­ci się zdol­no­ść ro­ze­zna­nia. Spo­łe­cze­ństwa roz­wi­ni­ęte od­ró­żnia się dzi­siaj od spo­łe­cze­ństw nie­do­ro­zwi­ni­ętych, zwa­nych bar­dziej kur­tu­azyj­nie spo­łe­cze­ństwa­mi roz­wi­ja­jący­mi się. W grun­cie rze­czy utrwa­la się sta­re roz­ró­żnie­nie na „ucy­wi­li­zo­wa­nych” i „dzi­ku­sów”. Dzi­ku­sa­mi są dzi­siaj ci, któ­rzy jesz­cze nie uży­wa­ją ma­so­wych środ­ków spo­łecz­ne­go prze­ka­zu, mó­wi­ąc języ­kiem II So­bo­ru Wa­ty­ka­ńskie­go, ale mo­żna się za­sta­na­wiać, czy czło­wiek nie po­pa­da w re­gres, w mia­rę jak cy­wi­li­za­cja do­ko­nu­je po­stępu? Je­śli nie przy­spie­szy­my pro­ce­su sko­la­ry­za­cji lu­dzi „ko­lo­ro­wych” na ca­łym świe­cie, to bia­li mi­strzo­wie bok­su sta­ną się bia­ły­mi kru­ka­mi, a je­śli wy­obra­zić so­bie in­te­lek­tu­ali­stę oraz czło­wie­ka zwy­czaj­nie nor­mal­ne­go, zma­ga­jących się z za­da­niem prze­trwa­nia, to z pew­no­ścią po­my­śli­my, że szan­se nie są po stro­nie in­te­lek­tu­ali­sty, któ­ry wcho­dzi w kon­takt z na­tu­rą nie­mal tyl­ko przez po­jęcia, na­rzędzia i po­śred­ni­czące mi­ędzy nimi ak­ce­so­ria. W 1870 roku Sir Jo­seph Du­buc po­sta­no­wił wy­je­chać do Ma­ni­to­by i od­wie­dzić me­ty­ską lud­no­ść, dla któ­rej pra­co­wał wów­czas jej bo­ha­ter i męczen­nik, nie­szczęsny Riel[71]. Naj­pierw od­wie­dził pro­wa­dzo­ną przez ojca Ge­nin mi­sję w Sa­in­te-Cro­ix. „Dom Ojca ma dwa pi­ętra. Jed­ną stro­nę dol­ne­go pi­ętra zaj­mu­je Oj­ciec, a dru­gą pew­na ka­na­dyj­ska ro­dzi­na. Gór­ne pi­ętro słu­ży jako ka­pli­ca. Ach, jak prze­ma­wia do du­szy ten dom mi­sjo­na­rza ze swo­im ubó­stwem, od­osob­nie­niem, ogo­ło­ce­niem! Trze­ba go zo­ba­czyć, żeby so­bie wy­ro­bić ja­kieś o nim wy­obra­że­nie. Wie­czo­rem wzi­ęli­śmy udział w mo­dli­twie oraz w ad­o­ra­cji i bło­go­sła­wie­ństwie Najświ­ęt­szym Sa­kra­men­tem w ma­łej ka­pli­cy. Było tam ze trzy­dzie­ścio­ro Me­ty­sów. Śpiew w języ­ku kri wy­ko­ny­wa­ły ko­bie­ty Me­ty­ski”. Jak wi­dać, aby do­pu­ścić język miej­sco­wy, nie­po­trzeb­ny jest So­bór. Ka­ra­wa­na wędru­je przez cały dzień. Gdy za­pa­da wie­czór, „ko­bie­ty roz­sta­wia­ją na­mio­ty, idą po wodę i szy­ku­ją po­si­łek”. Po ko­la­cji mężczy­źni opo­wia­da­ją swo­je hi­sto­rie z wo­jen i po­lo­wań, z pew­no­ścią wy­my­śla­jąc te naj­lep­sze. „Po­tem przy­szła ko­lej na pie­śni. Je­den z nich za­śpie­wał i za­ta­ńczył jako Siuks. Ta­niec ten nie po­le­gał na sko­kach i nie­zna­czących ge­stach. To praw­dzi­we przed­sta­wie­nie, gdy tan­cerz po­ka­zu­je nam w pan­to­mi­mie wo­jow­ni­ka, któ­ry szu­ka swe­go wro­ga, tro­pi go, za­bi­ja, skal­pu­je i ucie­ka ze skal­pem, przez cały czas wy­da­jąc głu­che okrzy­ki zhar­mo­ni­zo­wa­ne ze śpie­wem, któ­ry też ma swą ory­gi­nal­no­ść”[72]. Wspó­łczuj­my tym bied­nym Me­ty­som! Do­bry te­le­wi­zor uwol­ni­łby ich dzi­siaj od ka­pli­cy i od ksi­ędza. Po­ka­za­no by im „praw­dzi­wą Mszę”, taką, ja­kie od­by­wa­ją się w mia­stach, i pusz­czo­no by im praw­dzi­we ka­za­nie gło­szo­ne przez praw­dzi­we­go ka­zno­dzie­ję. A czy po­trze­bo­wa­li­by wła­snych śpie­wów lub ta­ńców, sko­ro umo­żli­wio­no by im słu­cha­nie praw­dzi­wych śpie­wa­ków i ogląda­nie praw­dzi­wych tan­ce­rzy, praw­dzi­wych mi­mów? Oto, do cze­go­śmy do­szli. Nie brak lu­dzi, któ­rzy ra­czej wolą śle­dzić na­bo­że­ństwa na ma­łym ekra­nie niż prze­jść przez uli­cę, żeby uczest­ni­czyć w nich w rze­czy­wi­sto­ści. Kie­dy w ten spo­sób tra­ci­my kon­takt, prąd prze­sta­je pły­nąć. Prze­kręce­nie ga­łki te­le­wi­zo­ra nie­dłu­go sta­nie się zbyt uci­ążli­we. Sko­ro za­do­wo­lił nas ob­raz, obej­dzie­my się bez rze­czy­wi­sto­ści.